czwartek, 19 listopada 2009
Dobre nowiny
Tak więc, w skrócie można by rzec: pracowicie. Ostatni tydzień spędziliśmy prawie wyłącznie pracując nad naszym super bezpiecznym systemem na Applied Security Laboratory, czyli Stosowane Laboratorium Zabezpieczeń.
Jak już kiedyś pisałem, naszym zadaniem było postawić serwer i zrobić na nim stronę www, która generowałaby certyfikaty (takie jak musicie przyjmować w Firefoxie wchodząc na stronę np. banku) i klucze dla każdego zalogowanego użytkownika. Wszystko miało być bezpieczne do kwadratu.
Nasi włoskojęzyczni współpracownicy, Claudio Marforio i Mike Godenzi (który jest parówą), robili stronę, a my resztę. I tak Paweł stał się cenionym w świecie specjalistą od konfiguracji sudo, logów systemowych i backupowania danych. Ja mogę się poszczycić jakimś tam zrozumieniem działania serwera www Apache z mod_ssl. Problem niestety był w tym, że jak nasi koledzy, zwani często Claudiem i Marforiem, przygotowali swoją działkę, to nam przypadło poskładanie wszystkiego do kupy. A to zawsze zajmuje więcej niż się zakłada. Dlatego dziś, tj w czwartek, jeszcze o 14.10 kończyłem raport i biegłem na pociąg o 14.45 oddać projekt.
Dla wytrwałych nasz raport: analiza bezpieczeństwa i opis systemu: group_report.pdf.
W laboratorium przekazaliśmy nasz system innej grupie, która będzie szukała w nim dziur. Niestety nie trafiliśmy najlepiej, bo sprawdzać nas będą prawdziwi wymiatacze (mimo, że wyglądali jakby mieszkali w śmietniku).
W poniedziałek pojawiła się lista zapisów na egzamin z Data Processing on Modern Hardware, czyli Przetwarzania Danych na Nowoczesnym Sprzęcie. Egzamin będzie 14 grudnia. Dla mnie o 9.00 a dla Pawła o 9.30. Godziny są różne, ponieważ to egzamin ustny. Mamy nadzieje, że będzie pytał nas wykładowca, a nie jego pachołek Rene (który wszystko wie ale jakoś nie do końca umie przekazać).
Kolejny egzamin na horyzoncie dotyczy Applied Security Laboratory. Pisemny, pytania głównie dotyczyć będą laboratorium.
Więc atmosfera się niestety zagęszcza i beztroskie chwile powoli odchodzą w niepamięć. Jutro, tj. w piątek, będę gościł w naszym Castel G. moją siostrę.
Tymczasem!
Marcin Dudziec relacjonuje...
-----------------------------
Przylecieliśmy do Zurichu w środę 11 listopada. Lot z Warszawy zaczął być atrakcyjny na 15 minut przed lądowaniem , kiedy to pilot oznajmił nam że spodziewane są turbulencje. Zaraz potem miotnęło małym Embrayerem 70 na lewe skrzydło, przechył 30 stopni, , w sekundę później po reakcji pilota, duży przechył na prawe skrzydło . Dalsze niestabilności lotu to mały pikuś ale szczęśliwie zgodnie z prawem ciążenia wlecieliśmy w gęste chmury.
Naprawdę jestem zadowolony że obecnie Ci którzy chcą i wiedzą że sobie poradzą, mogą bez przeszkód studiować w Szwajcarii, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii. Janek i Paweł radzą sobie doskonale , a ja były pracownik Polskiej Akademii Nauk potrafię to ocenić. ETH szczyci się do tej pory 39 noblistami którzy studiowali w tych szacownych murach, a ja życzę Jankowi i Pawłowi aby swoimi osobami przysporzyli Rzeczypospolitej i ETH zwiększenia tej liczby. He, he skromny nie jestem, nie ma co.
Zurich zobaczcie na zdjęciach. Widoki na Alpy z Uetliberu, na jezioro chyba polodowcowe, na rzekę Limmat , są piękne i godne polecenia . Zachwyca architektura budynków , szczególnie na Bahnhoff Stasse i w jej pobliżu. Wrażenie robią podświetlone wieże kościołów Fraumunster i Grossmunster oraz nabrzeże Limmatu w wieczornej iluminacji. To też jest na zdjęciach. Na dodatek trafiliśmy na dobrą , ciepłą jesienną pogodę. Zobaczcie zdjęcia parku przy muzeum Rietberg.
Odwiedziliśmy parę knajp na starym mieście, tak że możemy polecić SANTA LUCIA i MADRIT.
Komunikacja w Zurichu jest super, raz widzieliśmy kanarów , ale i tak nie sprawdzili nam biletów. Co nie oznacza że namawiamy Was do jeżdżenia bez ważnych biletów.
Mieszkaliśmy w hotelu Senator w centrum. Hotel jest ok. ale trzeba zwracać uwagę na rachunek, gdyż znacznie mnożą się im śniadania. Zupełnie jak króliki, a przecież Szwajcaria to nie Australia.
Aha, byłbym zapomniał, chciałem pójść się powspinać , pobulderować i połoić Scianę Matkę ale Janek powiedział, że szkoda moich NOWYCH półbutów , a poza tym nie wpuszczą mnie tam bo nie mam abonamentu. Na Eiger lub Jungfrau było trochę za daleko, i w tych okolicznościach zmuszony byłem odłożyć łojenie na następny pobyt. A propos sportu to jestem jednak kontent. Nie dacie wiary, ale jest to szczera i jedyna prawda: w LANDES MUSEUM na jednym z pierwszych planów wisi zdjęcie KRÓLA ROGERA, mojego idola Rogera Federera. Gdybym wiedział, że do Bazylei jest tak blisko z Zurichu, to bez wahania i chwili zastanawiania pojechałbym do rodzinnego miasta KRÓLA.
Bardzo się cieszę że odwiedziliśmy Janka i wiem że On tez się cieszył że nas zobaczył.
Spotkamy się w Zurichu znowu.-----------------------------
Jednak bardziej prawdopodobne będzie, że w Polsce.
-Jan
wtorek, 17 listopada 2009
Katarzyna i Marcin Dudziec w Zurychu
------------------
Tak więc 11.11.09 przylecieliśmy do Zurichu odwiedzić syna Jana na stancji. Akademik w lekko sennej dzielnicy Dietikon na pewno wymaga odnowienia ( tzn. po prostu odmalowania ścian) ale poza tym ma wszystko co potrzebne studentowi tzn. samodzielny pokój, kuchnię, lodówkę, mikrofalę i pomieszczenie rekreacyjne ( trochę przypominąjące bunkier ( w podziemiach) ze stołem pingongowym i innymi miłymi grami. W pobliżu nie ma salonów gier, knajp i innych atrakcji tego typu, więc studenta nie kusi.

A sam Zurich, no cóż, piękne, czyste miasto, przesycone atmosferą spokoju i dobrobytu. Świetnie działająca miejska komunikacja - tramwaje i pociągi przychodzą punktualnie co do minuty, brak korków. Nie widzieliśmy bezdomnych, skinów, dresów itp. Nie ma obscenicznych napisów ani malunków na murach. Nad jeziorem zuriskim można spacerować po zmroku bez obawy, że ktoś nas rozbierze do majtek. Z tego opisu nie należy wyciągać pochopnych wniosków, że nic się tam nie dzieje. Miasto tętni życiem. Szczególnie w jego starej części jest pełno uroczych knajpek, barów, sklepów, turystów i miejscowych. Biesiadowaliśmy dwukrotnie w uroczej włoskiej restauracji Santa Lucia ( wyborne risotto z owocami morza) . Równie miła była knajpka hiszpańska a także szwajcarska restauracja z typowymi miejscowymi specjałami takimi jak raclette i fondue, którymi raczyliśmy się razem z Pawłem.
Gmach politechniki wygląda bardzo okazale. jest usytuowany na wzgórzu, obok gmachu uniwersytetu, widoczny z każdej części miasta. Miło było przespacerować się główną, reprezentacyjną ulicą Banhoffstrase ( Janek mówi na nią ulica dworcowa, ale to brzmi znacznie gorzej) przy której mieszczą się najelegantsze sklepy ( Gucci, Chanell, Bally itp.) oraz liczne banki. I tam właśnie, w sobotni poranek, byliśmy świadkami jak to opanowani szwajcarzy tracą zimną krew. Obrazek jak z głębokiego PRL ( ze stanu wojennego) jak rzucali towar do sklepów. W H&M była wyprzedaż butów Jimmiego Choo. O rety co się działo. Ścisk, tłok, kłębowisko ciał. Szczęśliwcy wychodzili ( nie koloryzuję) z 5-6 parami butów. Tak więc nie tylko Polacy rzucają się na coś czego pożądają. Poza tym drobnym incydentem było już bardzo kulturalnie.

Byliśmy w muzeum narodowym, gdzie przedstawione są w różnej formie dzieje Szwajcarii ( opisy głównie po niemiecku więc trochę było trudno) oraz w muzeum sztuki poza europejskiej, w którym przedstawiono eksponaty z Chin, Indii, Tybetu, Alaski i Polinezji. Byliśmy w cudnej gotyckiej katedrze Fraumunster z witrażami Chagalla oraz w katedrze Grossmunster, w której przechowywane są relikwie patronów miasta św. Felixa i Reguli.
Podziwialiśmy szeroką panoramę Zurichu ( z doskonale widocznymi Alpami i jeziorem) z wieży widokowej, usytuowanej na wzgórzu, nad miastem. A co najważniejsze spędziliśmy z Jankiem znacznie więcej czasu niż na co dzień w Warszawie ( gdzie wszyscy jesteśmy zabiegani i zapracowani) i to było najfajniejsze.
niedziela, 1 listopada 2009
Hagen. Cała prawda.
Kilka dni temu, gdy rozmawialiśmy z Cicciem na temat nieukradzionego przez nas miksera i kuchni, zostaliśmy zaproszeni do kuchni na trzecie piętro. Co ciekawe, tak jak kuchnie na pierwszym i drugim piętrze świecą pustkami, tak ta na trzecim jest przeładowana. Jedzą w niej wszyscy europejczycy z naszego akademika (z wyjątkiem warzyw). Tam też odbywają się imprezy, dyskusje i inne takie lokalne wydarzenia.
I faktycznie, w kuchni ledwo znaleźliśmy wole miejsce. Od razu usłyszeliśmy pikantną opowieść o Michael, która mieszka razem z nami. Generalnie było ciekawie. Stałymi bywalcami kuchni III są:
- Borja: Hiszpan, na haloween przebrał się za geja - to dużo o nim mówi,
- Simona: Litwinka z I piętra
- Ciccio i jego dziewczyna: czyli Francesco i jego dziewczyna
- Marcel: Słowak, wielki jak dąb, koksuje
- Lina: Niemka, robi Marcelowi deserki, tosty i Bóg wie co jeszcze
- Max: Niemiec z Monachium, ostro wkręcony, zagada na śmierć
- Świniak vel Osmo: Fin mało mówi i wygląda jak świniak
- Michael: Austriaczka
- Hagen: Niemiec, uważany niegdyś za warzywo.
Dlatego zagadaliśmy czy nie chce zagrać w pingponga i piłkarzyki. I o ile w pingponga Paweł sobie z nim radził to w piłkarzyki Hagen dokopał nam 10:2. Jest prawdziwym wymiataczem. Gdy przejmował piłeczkę to nie było mowy o przypadku. To prawdziwy mistrz.
Hagen mieszka w Berlinie, jego hobby to kick boxing, studiuje fizykę, od 5 roku życia gra na skrzypcach - słychać jak ćwiczy... nieźle, chociaż Vivaldim nie będzie. Nie mówi za dużo - mówi akurat wtedy, gdy trzeba.
Tak więc w tym starciu to my okazaliśmy się warzywami, bo mimo, że Hagen duszą towarzystwa nie jest to do kuchni III i na imprezy chodził a my nie... Sorry Hagen.
Strajk włoski
Jakieś dwa dni później spotkaliśmy go w kuchni, więc mówimy, że sprawa wygląda nie do końca fair, bo nam nie pomógł. Na co Ciccio z pełną powagą odpowiedział, że następnym razem posprząta sam i, że to co zrobił to była jedyna możliwość wyrażenia jego protestu w sprawie miksera.... To chyba jest właśnie strajk włoski.