czwartek, 22 października 2009

Nowinki

3 komentarze
Ostatnio niewiele pisaliśmy. To dlatego, że coraz bardziej naszą uwagę pochłaniają zajęcia na ETH. I tak, tematem przewodnim ostatniego tygodnia było przygotowanie wstępnej specyfikacji i analizy ryzyka systemu informatycznego, do wydawania certyfikatów autentyczności. Mamy przygotować taki system na własnym serwerze, zabezpieczyć jak tylko się da i następnie wymienić się nim z inną grupą. Dalej zadaniem każdego jest znaleźć najsłabsze punkty badanego systemu innej grupy, czyli potocznie rzecz ujmując mamy whaczyć się emaxem przez sendmaila... Projekt ten przygotowujemy z dwoma włoskojęzycznymi kolegami: Mikiem Godenzim i Cloudiem Marforio. Spodziewaliśmy się rozgotowanego makaronu ale okazało się, że chłopaki wiedzą o co kam an.

Tak było do piątku. Weekend upłyną leniwie na zakupach i gotowaniu. Poniedziałek zaczęliśmy wykładami, po których pojechaliśmy na ścianę. Siedzieliśmy tam do 19.30, tak że już żadne z nas nie mogło się ruszać. Wspinanie dodatkowo urozmaicił nam Michał - Polak, student architektury, który robi magistra w Zurychu, studiował w Anglii, był na wymianie w Holandii, do szkoły chodził w Polsce i Kenii... Ot. I co ciekawe łoi jak poparzony. Tzn buldery łoi, bo na ścianie odzywa się jego lęk wysokości.

A od środy łapie mnie jakieś przeziębienie. Moja kuracja polega głównie na spaniu, w czym się doskonale odnajduje.

Co do powiedzenia o Zurychu ma Pimp

1 komentarze
Sprawny, sprawniejszy, zurychski... (3 dni pimpa w Zurychu)

Zaraz po wylądowaniu w Zurychu poczułem powiem europejskiej cywilizacji. Czym spowodowany? Nie wiem... Po otrzeźwieniu z szoku cywilizacyjnego i odebraniu walizki (czyt.: lodówki) spotkałem się z Szychą. Janka nie było, gdyż miał jakieś interesujące ćwiczenia. Nie wiem z czego szych się bardziej ucieszył - z wizyty przyjaciela, czy może zawartości walizki przywiezionej przez niego. ;)

Po błyskawicznej podróży wypasionymi skm'kami do rezydencji Jana Pawła i rozpakowaniu wałówy udaliśmy się do centrum, by spotkać się z Jankiem i zjeść obiad. Stołówka wielkością przypominała halę targową i była wypełniona zurychskimi żakami po brzegi. Podobno to jeszcze było nic, ale dla osoby jadającej w bufecie z 5 stolikami zrobiło wrażenie. Po smacznym obiadku (o dziwo cena nie zwaliła mnie z nóg) udaliśmy się na spacer po starówce. Właściwie to nie wiem co mam o niej powiedzieć. Zadbane kamieniczki, wąskie uliczki... Niby standard, a i tak zrobiło na mnie wrażenie.

Sobotę przeznaczyliśmy na ściankę. Właściwie to powinienem napisać ŚCIANĘ(!). W labiryncie hal, bulderów, antresol ciężko było się połapać. W głowie brzmiało 'łoić, łoić,łoić'! Jak zwykle serce chciało więcej, ale paluszki szybko odmówiły posłuszeństwa - nie chciały nawet klam dotykać.;\ Po około 4 godzinach spasowałem mając poczucie dobrze zainwestowanych 26 fr. (niech nikt nie waży się nazywać tego wydatkiem!).

W niedzielę udałem się z Jankiem na rowerową przejażdżkę po mieście. Rowerki dostaliśmy w miejskiej wypożyczalni obsługiwanej przez Hindusów/Afrykanów mających blade pojęcie o bicyklach. Dostaliśmy dwa miejskie rowerki - full wypas! Muszę przyznać, że na początku miałem pewne obawy jeżdżąc rowerem po centrum. Oprócz standardowych ścieżek rowerowych wytyczonych wzdłuż chodnika lub z boku jezdni są też nieznane u nas rozwiązania, np. ścieżka na torowisku tramwajowym! Kto to wymyślił?! Jak oni się w tym mieście poruszają? Najciekawsze jest to, że ten system jakoś działa...
W planach miałem kąpiel w jeziorze, ale pogoda spłatała mi figla i tuż przed moim przyjazdem gwałtownie ochłodziło się. Skończyło się na przejażdżce wzdłuż bulwarów i ławeczkowaniu w pobliżu przystani. Na koniec udaliśmy się na taras widokowy podziwiać panoramę miasta - coż to za sympatyczne miejsce! Zaczepiła nas tam zagubiona Polka z prośbą o wskazanie miejsc wartych odwiedzenia w ciągu kilku godzin (wieczorem umilała mi lot do Warszawy).

Cóż, od mojego powrotu minął tydzień, a ja bym już tam z chęcią wrócił...
A za oknem truly Asia...

pimp

poniedziałek, 12 października 2009

Martyrologia Narodu Polskiego, ciąg dalszy

1 komentarze
Po raz kolejny historia pokazuje, że gdy się źle na świecie dzieje to tylko Polak nie zasłania oczu i nie ucieka w rozpaczy. Dziś w akademiku padł Internet. Oczywiście nikt nie zapukał do Alesji Galgano, naszego akademikowego Kapo, ponieważ jeszcze kilka metrów przed jej drzwiami


podchodzącego bije po oczach wielki napis "I am not available after my receiving times" - środa 20.30-21.00. Jasne było, że jesteśmy zdani na siebie i jeżeli sobie nie poradzimy to może Alesia łaskawie kiedyś zawiadomi administratora-złotą rączkę.

Tak więc Paweł i ja niezwłocznie zaczęliśmy działać. Początkowo wyłączyliśmy wszystkie access pointy,


urządzenia na korytarzach, które przekazują dalej sygnał od głównego routera. Niestety bez rezultatu. Nie udało nam się także namierzyć sygnału routera metodą "na chodzonego z laptopem". W tym czasie Włosi, Hiszpanie, Słowacy, Litwini i inni niezidentyfikowanej narodowości ludzie siedzieli na balkonie i w najlepsze palili sziszę. My walczyliśmy dalej.


Już od dawna naszą uwagę przykuwała tajemnicza skrzynka. Skrzynka, która mogłaby być główną skrzynką z bezpiecznikami. Oczywiście kochana Alesia umieściła nań napis mówiący mniej więcej, że wyrwie nogi każdemu, kto będzie ją otwierać. Jednak my nieustraszeni i wyposażeni w obcążki otworzyliśmy tajemniczą skrzynkę i naszym oczom ukazały się rzędy bezpieczników ceramicznych.
Nie znaleźliśmy żadnego bezpiecznika z podpisem router, więc skrzynkę zamknęliśmy i zaczęliśmy kontemplować którędy wiodą kable sieciowe do access pointów. Tym tropem trafiliśmy na starą ciemnię fotograficzną.
Ciemnia jak ciemnia, a jednak w panelu na suficie wchodzi doń pęk kabli sieciowych. I rozwiązanie nasunęło się nam od razu - trzeba wykręcić korki podpisane "Fotor" - Fotoraum. Szum wentylatora w zamkniętym pokoju ucichł, nasze laptopy pokazały, że wszystkie access pointy przestały być dostępne i po chwili... pojawił się Internet.

Niestety na naszej odważnej misji zyskały wszystkie nieruchawe ważywa, które mieszkają z nami pod jednym dachem. Ale cóż, najważniejsze, że jesteśmy podłączeni.

I jak zwykle tak wielu zawdzięcza tak wiele tak nielicznym, o czym nawet nie wie.

piątek, 9 października 2009

Prezenty

1 komentarze
Nie ma wielu rzeczy, które człowieka w moim wieku mogą zdziwić.

A jednak.

W ten piątek odwiedził nas Pimp. Przywiózł Pawełkowi około 15kg pierogów i innych smakołyków. Jednak w walizce Pimpa było coś o czym nie miałem pojęcią.

Bo widzicie drodzy czytelnicy, nawet tacy ludzie jak Jan czasem obchodzą urodziny. Dokładnie 8 października, w zeszły czwartek. Od wielu osób dostałem życzenia, za które bardzo dziękuję. Jednak Pawełek nic nie mówił, pomyślałem więc że w ferworze pracy i nawale zajęć musiał poporstu zapomnieć.

Nic bardziej mylnego. Gdy dzis wszedłem od pokoju Pawła (i przez nadchodzący weekend także Pimpa), Paweł wyskoczył na mnie z nienacka (cytująć Nonsensop
edię: "Nienack jest pewnym szczególnym miejscem, najczęściej znajdującym się w obszarze, którego nie widzisz, np. >>za tobą!<<, >>za tym krzakiem!!<<, >>w tej dziurze!!!<<"). W tym wypadku nienackiem była pawłowa toaleta. Tak więc Paweł wyskoczył i krzyknął "wszystkiego najlepszego" i obsypał mnie rozmaitymi prezentami. Ale żebyście widzieli jakie to były prezenty! Nie jakiś tam krem do twarzy ale prawdziwe super-prezenty! Gdy się już wygrzebałem spod góry niespodzianek, zobaczyłem to:


Wszystkim bardzo dziękuję:

- za kartkę z ujmującym rysunkiem, a także z wkładką, pomagającą biednym studentom przetrwać z dala od domu, dziękuję mojej siostrzenicy Julii Kośnik, jej mamie Magdalenie Dudziec-Kośnik oraz głowie rodziny Markowi Kośnikowi;

- za wspaniałą uprząż firmy Singing Rock, z błyskawiczną klamarką, która według prezentodawców (w przeciwieństwie do mej poprzedniej uprzęży) nie "uciska *** (nie nadaje się do publikacji - chodzi o męskie narządy płciowe)", która idealnie pasuje kolorem pod moją kurtkę, dziękuję (w kolejności alfabetycznej): Daneczce, Lisowi, Pawłowi Segitowi, Pawłowi Szostkowi oraz Pimpowi (używam pseudonimu, żeby nie nadużywać wizerunku szanownego Kolegi);

- za pudełeczko pełne życzeń z kawałkiem sosny, pitną czekoladę firmy Wedel dziękuję Daneczce;


- za piękną kartkę z życzeniami i odciskiem łapy dziękuję Pusowi, Kotu Danki;

- za w końcu naprawiony telefon ERA G1 dziękuję pracownikom seriswu firmy Era.

Radości co niemiara. Zdziwiło mnie, że tyle osób pamięta o podstarzałym, już dwudziestodwuletnim Janie, w dniu urodzin. Jest mi niezmiernie miło, że mam takich przyjaciół.

niedziela, 4 października 2009

Żałoba po wyjeździe Danki...

6 komentarze


Dziś rano wyjechała od nas Danka. Janek nie wytrzymał i w akcie rozpaczy zgolił się na zero.


piątek, 2 października 2009

4 komentarze
Przez ostatni tydzień wiele się działo. Działo się tyle, że nikomu nie chciało się nic pisać na blogu. Ja uznałem, że tak dłużej być nie może i trzeba coś napisać. Przynajmniej będę miał czyste sumienie. W przeciwieństwie do niektórych.

W zeszły czwartek mieliśmy imprezkę powitalną. To już druga oficjalna imprezka powitalna, ale tym razem przyszło jakby więcej osób i przemawiała Heidi Wunderli-Allenspach - rektor ETH. Nie każdy może być rektorem ETH, a w tym kraju wszystko się kręci wokół tej uczelni, więc to było coś.

 Jan i jego ziomalka

Było to już czwarta imprezka powitalna, na której byliśmy, druga oficjalna. Jak na imprezke na ETH przystało, był poczęstunek z wyczesanymi kanapkami, ciastkami, sokami i oczywiście piwem. To bardzo miłe, że uczelnia myśli o wszystkich. Z Janem oczywiście nie pozostaliśmy bierni (bo nie wypadało) i się solidnie najedliśmy i napiliśmy.




W sobotę przyjechały do nas posiłki w postaci Danki, która przywiozła zaopatrzenie z Polski. Dużo jedzenia - kotleciki, kurczak, orzechy, pierogi i oczywiście linę. O ile bez tego jedzenia byśmy jakoś przeżyli, to bez liny.. oj, byłoby ciężko...

W niedzielę wybraliśmy się z Janem na grę miejską, organizowaną dla przyjezdnych studentów. Sprawa polegała na tym, że byliśmy (prawie) losowo podzieleni na grupy i w tych grupach biegaliśmy po Zurychu, wykonując różne zadania. My się tak przypadkowo podzieliliśmy, że w mojej grupie był Jan i Sebastiaan z Holandii, jeden z sympatyczniejszych typów, których tutaj poznaliśmy. Czasem aż zbyt sympatyczny, ale lepsze to, niż nic. Oprócz nas trzech w naszej grupie była trójka Niemców.. Byli tak maksymalnie oporni w komunikacji, że wcale nie było łatwo. I to nie tylko po angielsku, ale też po niemiecku. Czy wszyscy Niemcy tak mają? Z nimi po prostu coś jest nie tak.. Gra trwała jakieś trzy godziny. W tym czasie zdążyliśmy odwiedzić 13 punktów w centrum miasta. Niestety pierwszego miejsca nie zajęliśmy, a przez to nic nie wygraliśmy. Życie...


Nasi Niemcy: Mikka, Johannes i Jenny

W poniedziałek udaliśmy się z Danką na spacer po Dietikonie, czyli miejscu, gdzie mieszkamy. Zdaje się, że bardzo się jej podobało, ale tutaj chyba przydała by się jej osobista relacja, do której ją gorąco namawiam. Zastanawialiśmy się, jak to jest, że mimo że oni nie tapetują swoich ulic frankami szwajcarskimi i sztabkami złota, a na ulicach nie widać przepychu,  to jednak jest tu jakoś ładniej, niż u nas. Chyba nikt lepiej, niż nasz architekt Danka lepiej tego nie opisze...




 Swoją drogą parę dni temu w gazetach pisano o rankingu międzynarodowej firmy consultingowej Mercer, w którym to Zurych zajął drugie miejsce na świecie, jeśli chodzi o jakość życia. Na pierwszym miejscu znalazł się Wiedeń, na trzecim miejscu Genewa.
W rankingu tej samej firmy, dotyczącym kosztów życia, Zurych znalazł się na 6. miejscu na świecie, Genewa na miejscu czwartym.

Nieustannie dobrą pogodę postanowiliśmy wykorzystać na kąpiel. We wtorek J i D znaleźli nad jeziorem publiczną plażę, więc w środę zaatakowaliśmy ja, uzbrojeni w kąpielówki i ręczniki. Słońce grzało jak w lato. W jeziorze spędziliśmy kilkanaście minut i trzeba przyznać, że było super.
Domyślam się, że w Valencii i Barcelonie, dokąd nasi wierni również zawędrowali panują w dalszym ciągu letnie upały, ale coś za coś..
Obok nas opalała się topless starsza pani. Zdjęć jednak nie będzie. Wygląda na to, że importowali sobie tutaj ten zwyczaj z Niemiec.


Następnie pojechaliśmy na zwiedzanie nowego kampusu ETH. Trzeba przyznać - robi wrażenie. Z drugiej strony nie ma się co dziwić. Ta uczelnia ma roczny budżet w wysokości prawie miliarda franków szwajcarskich, co stanowi 34% budżetu naszego Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Różnica w wydatkowaniu jest znacząca i ciężko jej nie odczuć.

Dzisiaj kolejny dzień zwiedzania. W sumie nie zobaczyliśmy nic nowego. Wypożyczyliśmy sobie dla odmiany rowery, co tutaj nic nie kosztuje, i trochę się pokręciliśmy po mieście. Znów była kąpiel, ale tym razem już nie było tak ciepło. I znów spotkaliśmy tę samą starszą panią, która opalała się obok nas topless.

Niestety nie udało się nam i pewnie już się z Danką nie uda pojechać do Winterthuru, gdzie rezyduje wielki bernardyn. Relacja z tej wycieczki ukaże się w nastepnych publikacjach.