czwartek, 24 września 2009

Fakty, fakty, fakty

3 komentarze
Właśnie czytałem broszurę na temat Zurychu i znalazłem parę faktów, które tutaj przytoczę, żeby wyprowadzić Was, drodzy Wierni, z błędnych przekonań w jakich możecie tkwić. Chodzi tutaj o mity, jakie absolutnie niesłusznie krążą na temat Szwajcarii.

Mit nr 1:
W Szwajcarii jest najwięcej banków na jednego mieszkańca na świecie
Jest to oczywiście teza nieprawdziwa. Najwięcej banków na świecie na mieszkańca jest na Kajmanach, a w Europie przoduje Luksemburg.

Mit nr 2:
Szwajcaria ma największe PKB na jednego mieszkańca w Europie.

Kolejny fałsz. PKB w Księstwie Monako jest o 30% większe.

Jako ciekawostkę warto dodać, że w Zurychskiej Strefie Ekonomicznej 1,5 miliona ludzi pracujących w 140 tys. firm generuje rocznie 170 miliardów franków szwajcarskich do szwajcarskiego PKB, co stanowi prawie 30% PKB Polski.


Inną ciekawostką jest fakt, że szwajcarskie rezerwy dewizowe w złocie wynoszą 6000 miliardów dolarów, to dla porównania:
  • dwa razy więcej, niż posiada europejski bank centralny
  • o 800 miliardów dolarów więcej, niż wynosi roczny obrót na giełdzie we Frankfurcie nad Menem
  • 6 razy więcej, niż są warte wszystkie, będące obecnie w obiegu, dolary amerykańskie
Pewnie te i inne rzeczy wpływają na to, że Szwajcarzy wcale nie wydają się narzekać na cenę biletu miesięcznego rzędu 220PLN, a małej pizzy w barze rzędu 60PLN. Pewnie to sprawia, że nawet dla przyjeżdżających tutaj Szwedów jest drogo.
A co my mamy powiedzieć?

środa, 23 września 2009

Zajęcia, zajęcia..

3 komentarze
Szczęśliwie zaczęły nam się już zajęcia. Na razie wszystko toczy się powoli, ale nawet ślepy by zauważył, że wykłady, na które chodzimy, złe być nie mogą. Wspólnie z Janem jesteśmy zapisani na:
  • Hardware/software codesign (synteza programowo-sprzętowa)
  • Data processing on modern hardware (przetwarzanie danych na nowoczesnym sprzęcie)
  • Network security (bezpieczeństwo sieciowe)
  • Applied security laboratory (Laboratorium z bezpieczeństwa m.in. sieciowego, ale nie tylko)
Wygląda na to, że każdy z tych przedmiotów będzie naprawdę ciekawy. Nie wiedzieć jak to jest, wygląda na to, że tutaj prowadzącym po prostu zależy, żeby ludziom przedmiot się podobał i żeby możliwie dużo się nauczyli. Wszyscy mają głębokie pojęcie o czym mówią, do tego wszyscy władają dobrym lub perfekcyjnym angielskim. Różnica pomiędzy naszą uczelnią a tą jest miażdżąca. Tutaj chce się studiować.

W miniony piątek udaliśmy się na najwyższą górę w otoczeniu Zurychu - Uetliberg. Wjechaliśmy tam fantastycznie wijącą się kolejką, jadąc częściowo na gapę. Jak już wspominaliśmy, ciężko ogarnąć system biletów tutaj i to nas skutecznie znięchęciło, do opłacenia całości przejazdu.


Na górze widok byłby fantastyczny, gdyby nie mgiełka, która powodowała, że widok fantastyczny nie był. Tzn. Zurych dało się podziwiać w całej okazałości, ale to się udaję także bez wjazdu na górę, natomiast to, co nas najbardziej interesowało, czyli Alpy, pozostało niewidoczne. Musieliśmy się zadowolić wyrysowaną panoromą, na której widać było, co nas czeka, przy następnej wizycie.




W ostatni weekend byliśmy również na Welcome-party na jednej z tutejszych dyskotek. Miejsce trochę ponure. Nie było czegokolwiek, gdzie dałoby się w środku usiąść, muzyka pierwotnie leciała taka, że ani nie dało się przy niej rozmawiać, a już na pewno nie tańczyć. Potem pojawił się jakiś zespół, co w ogóle nie poprawiło sytuacji, a raczej ją dramatycznie pogorszyło, bo teraz już na pewno nie dało się rozmawiać. Ze słuchaniem tego syfu też był problem. Te i inne czynniki spowodowały, że parę minut po północy władowaliśmy się w pociąg w kierunku akademika, spędzając uprzednio pół godziny na tramwajowych przejażdżkach po mieście.



Z innych ciekawych rzeczy: poznaliśmy Borję. Właściwie to Jan go bardziej poznał, bo są nawet znajomymi na facebooku. Okazało się, że korzenie Borji nie są bynajmniej słowiańskie, a tak naprawdę nazywa się
Borja Herraiz Gomez i mieszka w Madryce. A szkoda.

I jeszcze na koniec nasza rozmowa z dziś, obrazująca podejście do Szwajcarów:

ja: Czemu nasz pociąg jedzie po takim wielkim wiadukcie?
Jan: Bo wielki wiadukt jest dużo fajniejszy od małego wiaduktu..
ja: ..a tylko trochę droższy!

Jutro rektor zaprasza na kolejną imprezkę na koszt ETH. Relacja oczywiście gwarantowana..

czwartek, 17 września 2009

Nasi sąsiedzi

4 komentarze
W naszym szwajcarskim Castel Gandolfo najciekawsi wydają się sąsiedzi. Tak sobie nasi gospodarze wymyślili, żeby upchnąć w tym akademiku samych Erasmusów, przez co jest on zamieszkiwany tylko przez ludzi przyjezdnych i mieszkających tu nie dłużej niż rok.
Wygląda na to, że Janek ma na swoim piętrze sensowniejszych lokatorów. Jego ekipa przedstawia się następująco:

Alessia Galgano zwana też Kapo - jest tutejszym szefem. Opiekuje się tym przybytkiem z ramienia WOKO, czyli organizacji, która zarządza wszystkimi akademikami w Zurychu. Jej praca ogranicza się do ochrzaniania ludzi za to, że źle posprzątali kuchnię albo użyli niewłaściwych worków na śmieci, przez co grozi im kara 240 CHF. Alessia jest dobra w straszeniu i grożeniu. Szczęśliwie ma w swoim wielkim pokoju kuchnię i telewizor, przez co jest praktycznie samowystarczalna i nie pokazuje się na korytarzu. To dla niej lepiej, bo chyba mało kto tu za nią przepada. Z resztą mało kto widział ją na własne oczy.

Łukasz, czyli Lukas zwany też Volksdeutschem - Polak (kiedyś) z Tarnowskich Gór, który od 4 lat studiuje w Berlinie, przedstawia się jako Niemiec i mówi, że ma na imię Lukas. My z nim gadamy po polsku, ale gość jest tak zamulony, że to żadna przyjemność. W wymowie trudno nie zauważyć niemieckiego akcentu. Może lepiej, żeby, jak prawdziwy Bürger, trzymał się ze swoimi.

Justyna Julia - Polka, która studiuje w Mediolanie i przyjechała tu na Erasmusa. Jest ostro zakręcona i podjarana wszystkim. Mówi, że nie wie co się dzieje w kuchni, bo jada na mieście (wydaje nam się, że mieszkając w akadmiku nie da się nie odwiedzać kuchni, ale ok).

Simone, zwana Szymoną Weil - atrakcyjna i nawet sympatyczna Litwinka z Wilna, studiuje informatykę i chyba nawet chodzimy na jakiś przedmiot razem. Pyka z nami w ping-ponga i z Janem w piłkarzyki. Twierdzi, że tak jej się podoba Zurych, że napisała o nim wiersz. Na dodatek po niemiecku. Mi się tego nie chce komentować, ale Jan nie może się doczekać, jak go przeczyta i wspólnie o nim podyskutują. Nie musisz się jednak Danka niczego obawiać - dyskusja nie przerodzi się w nic więcej bo...

Szwedrik - Szwed, którego imienia nie znamy (możliwe, że to Thomas, ale kogo to obchodzi...). Ostro podrywa Szymonę. Właściwie można powiedzieć, że są parą. Oprócz tego nosi koszulki na ramiączkach i bardzo lubi eksponować swoje pachy. Jest to, obok podrywania Szymony i rozmawiania z Jankiem, jego ulubiona czynność. To fantastyczne, że Janek ma takiego miłego partnera do rozmowy. Zawsze, będąc w kuchni, mogą ze sobą wymienić uwagi na temat pogody, taniego piwa itp.

Latający Belg - pierwotnie myślałem, że jest Holendrem, więc mówiłem o nim "Latający Holender", ale Janek doprowadził mnie do porządku i trzeba było go przemianować. Gra z nami w ping-ponga i jest w tym całkiem niezły. Podkręca piłki jak szalony. Właściwie piłeczka nigdy nie lata prosto.

A to moja ekipa:

Bundesrepublikanie - takim mianem określamy wszystkich obywateli Bundesrepubliki, czyli naszego zachodniego sąsiada. Jest ich kilku i są jacyś tacy cisi. Ciężko nawet natknąć się na nich w kuchni.

Kitajce - w naszym akademiku jest cała kitajska mafia. Gotują razem. Używają razem dziwnego urządzenia do podgrzewania ryżu i zawsze po ich gotowaniu ostro jedzie w kuchni. Dziś jednak widziałem jak dwóch Kitajców gadało ze sobą po angielsku, co oznacza, że nie wszyscy pochodzą z Kitaju. A może nawet nie z Kitaju, tylko innego dziwnego kraju... A że z nami nie gadają, to tak naprawdę ciężko powiedzieć, skąd oni właściwie są. Jedno jest pewne - jak kiedyś zagrają z nami w pingla, to rozłożymy ich na łopatki.

Borja - nikt nie wie, kim jest Borja. Nawet nie widzieliśmy Borji. Jego imię jest na jednej ze skrzynek na listy. Otwiera to nam duże pole do spekulacji, kim może być nasz sąsiad i skąd się wziął. Nadal czekamy, bo go poznać.

Ludzi jest oczywiście dużo więcej, ale nie są na tyle zagadkowi albo dziwni, żeby o nich pisać.
A w następnym odcinku naszego blogowego serialu...
o naszych kolejnych wyczynach na ściance i wizycie w największym sklepie górskim w Zurychu, jeśli nie w całej Szwajcarii.

środa, 16 września 2009

Zdjęcia z Gazowni

1 komentarze
Sponsor generalny imprezy: Jedna ze ścianek:
Kolejna:
I kolejna:
Bulder nr 3:
P. bulderuje:
The long John:

Specjalnie dla Tylika. Nie jest to nasza Litwinka, ale też się nadaje:
Przed wyjściem:

wtorek, 15 września 2009

Kletterzentrum Gaswerk czyli Gazownia

1 komentarze
Jeszcze przed przyjazdem do Zurychu dochodziły do nas różne plotki o najwyższej czy może największej w Europie ściance wspinaczkowej. A może najdroższej? W każdym razie znaleźliśmy obiekt, który śmiało może pretendować do miana zwycięzcy każdej z tych kategorii.

http://gaswerk.kletterzentrum.com/home.php

http://milandia.kletterzentrum.com/home.php

Jeden karnet pozwala nam korzystać bez limitu z dobrodziejstw dwóch powyższych centrów wspinaczkowych. Ale zacznę od początku. Więc w poniedziałek pierwszy raz weszliśmy do Gazowni, kupiliśmy od razu karnet na 4 miesiące. Budynek, w którym jest to wspinaczkowe centrum to stara gazownia. Znajdują się tam 4 hale, każda ma po kila ścian wspinaczkowych. Do tego dochodzą trzy bulderownie. Ale nie takie badziewne bulderownie jak na Nowowiejskiej (nie żeby coś) ale wypasione buldery, na których można spędzić spokojnie cały dzień.

Szybko się przebraliśmy, czuć było napiętą atmosferę. Paweł wyrywał się do łojenia. I tak biegaliśmy ze ściany na ścianę, od wędki do wędki, z hali do hali jak małe dzieci, które pod choinką znajdują furę prezentów. Wspinania z dołem nie było, bo do tego potrzebujemy liny (wypożyczenie kosztuje 5CHF, czyli ok 12PLN - a my przecie biedne studenty).

Wychodząc mieliśmy odebrać nasze karty wstępu. Paweł dostał swoją od razu, a ja musiałem poczekać jeszcze chwilę i uśmiechnąć się do zdjęcia po raz kolejny, ponieważ poprzednie było zamazane. Po chwili pani przyniosła i moją kartę z tym, że widniało na niej nazwisko Duozlec, więc poprosiłem o zmianę na Dudziec. Udało się.

Jednak nie do końca, bo gdy dziś, tj we wtorek, uderzyliśmy na ścianę miałem problem z wejściem, bo okazało się, że na moją kartę nie został nabity kanet, za który zapłaciłem. Jednak i to udało się sprostować gdy tylko Paweł ostrzelał pana za ladą swoim hoch niemieckim. Tym razem poprzestaliśmy na bulderowaniu, ponieważ nie mieliśmy za dużo czasu, bo umówiłem się z Daneczką na skype o 21.30.

Tutaj znajdziecie plan Gazowni w 3D http://gaswerk.kletterzentrum.com/Panoramas/medium/01.html

Nawiasem mówiąc co u nas

3 komentarze
W odpowiedzi na liczne prośby wiernych zamieszczamy nigdzie niepublikowany wcześniej fotoreportaż.

1. Szalone koty

2. Dywanik

3. Paweł i linux

Züricher Altstadt

5 komentarze
Gdy rano wszedłem do mego kamrata Pawła obaczyłem go walczącego ze swoim linuxem - widok straszliwy, nie chcielibyście o tym czytać. Żeby nie tracić dnia postanowiliśmy jechać na ściankę wspinaczkową. Od razu chcieliśmy kupić Abo - czteromiesięczny abonament. Jednak do tego potrzeba kasy, którą musimy odebrać od ETH. Więc pojechaliśmy w kierunku centrum ale dotarliśmy tak późno, że kasa ETH była zamknięta, ponieważ dziś w Zurychu było święto Knabenschiessen i wszyscy chodzili w gejowskich papierowych koronach.

Przespacerowaliśmy się więc po starówce, pojechaliśmy tramwajem na Zurychski Róg (taki cypelek nad Zuerichsee) skąd popłynęliśmy tramwajem wodnym znowu na starówkę. Skuszeni możliwością zobaczenia panoramy Alp wjechaliśmy kolejką szynową na pobliskie wzgórza, jednak nic nie zobaczyliśmy mni. dlatego, że było pochmurno. Wracając zahaczyliśmy o stołówkę ETH, ale oczywiście z uwagi na gejowskie święto była zamknięta.

Więc wróciliśmy do naszej Rezydencji, skąd zaraz po zjedzeniu obiadu mieliśmy się wybrać do centrum wspinania Gaswerk... ale o tym w następnym poście, tymczasem zagadka.

Więc w niedzielę chcieliśmy popływać na basenie i po drodze co i raz natykaliśmy się na coś takiego:

Pytanie: co to jest?
Podpowiedź: jest tego więcej.

niedziela, 13 września 2009

Leniwa sobota

4 komentarze
Nasze plany na sobotę były jak zwykle bardzo ambitne. Rano flohmarkt, czyli pchli targ, a później odgruzowanie laptopa Pawełka i instalacja linuxa. Niestety wyszło jak zawsze :).


Na pchli targ zaspaliśmy i zamiast wstać o 8 wstaliśmy ok 9. Przeskanowaliśmy wszystkie dostępne towary chyba z 5 razy. Ja kupiłem dywanik, listwę z przedłużaczem i szalone koty. Paweł stwierdził, że nie znalazł nic, co zmniejszyło by średnią zapyziałość jego pokoju, więc postanowił nie wydawać. Kupiliśmy jeszcze płytkę dvd do instalacji linuxa i jacyś totalnie zwaleni powróciliśmy do rezydencji. Szycha poszedł spać, a ja pogawędziłem chwilę z Danką i też poszedłem spać.

Przy instalacji linuxa piętrzyły się problemy. Po pierwsze powinniśmy mieć dostęp do sieci, ale tu jest tylko sieć bezprzewodowa, której nie możemy skonfigurować, bo nie mamy pakietów, które można by łatwo pobrać z sieci itd... Więc chwilowo poprzestaliśmy na instalacji nowego windowsa na laptopie Pawła. Wieczorem urządziliśmy sobie także mały sparing w pingponga. Niestety życie jes okrutne i bezwzględne i Paweł wygrywał każdego seta. Ale to mnie nie zniechęcało, ponieważ znaleźliśmy wyższy cel dla naszych zmagań. Postanowiliśmy ćwiczyć, żeby jak się pojawi okazja opykać sąsiadów Pawła ze wschodu. I tak podczas tego pykania odwiedziała nas Simona, moja sąsiadka z piętra, urocza studentka informatyki z Litwy. Więc dalej graliśmy w pingponga i w piłkarzyki z Simoną.

sobota, 12 września 2009

Get 2 Know Party

0 komentarze
Na wczoraj mieliśmy wielkie plany. Chcieliśmy odwiedzić supermarket, biuro do spraw wymiany studenckiej i IT helpdesk...

Rano wparował do mnie Janek i uśmiechnięty od ucha do ucha mówi, że wie, jaki będę miał login do swojego konta na ETH. Pokazuje mi swoją kartkę z danymi. Jego login to "dudzieja". Faktycznie brzmi trochę beznadziejnie, tak jakby nie mogli wsadzić tam całego nazwiska. Przeraziła mnie myśl o moim "szostepa". Po chwili się ogarnąłem, sprawdziłem swoje papiery i wybiegłem do Jana. Jan niestety nie zgadł mojego loginu, mimo propozycji postawienia obiadu wzamian. Mi nasze ETH przyznało login "dudziecj", co niewątpliwie lepiej brzmi niż "dudzieja", jednak wciąż mnie nie satysfakcjonuje. Stąd pomysł pojechania do IT-helpdesku. Na domiar złego w Jana papierach, pod którymi toniemy (zalanie nas papierami to chyba szwajcarski pomysł na pozbycie się nas stąd), napisano, że Jaś zostaje tu cały rok. Również do poprawy.

Najpierw udaliśmy się do sklepu. Spisywaliśmy sobie ceny towarów, żeby móc porównać z innymi sklepami i jednocześnie robiliśmy zakupy. Ja wydałem 55CHF, z czego większość poszła na zielone towary marki Migros, którcyh cena jest bezkonkurecyjna.

Po zakupach byliśmy tak zmęczeni i głodni, że o jeździe do centrum nie było mowy. Upiekliśmy pizzę kupioną za 6,5CHF i ważącą 1,2kg i zarządziliśmy siestę.

Wieczorem udaliśmy się na Get2KnowPub, który miał miejsce przy samym budynku głownym ETH. Załapaliśmy się przy tym na widok Zurychu przy zachodzie słońca.


Impreza była do tego stopnia zgermanizowana, że niektórzy Niemcy pisali sobie na małych naklejkach przyklejanych na pierś miasto pochodzenia, zamiast kraju. Sporo też było Holendrów i Amerykanów.

- Tu Paweł opadł z sił, więc dokończyć muszę ja -

Jeszcze co do powszechnego zniemczenia wypada wspomnieć, że nasz ziomek z akademika, Łukasz, który studiuje w Berlinie, napisał na swojej karteczce "Lukas Germany". Oczywiście daliśmy wyraz naszemu oburzeniu.

Niestety tym razem za piwo trzeba było płacić całe 2CHF, a na domiar złego po 2 godzinach zapasy się skończyły. My jednak nie po piwo przyszliśmy a nawiązywać nowe znajomości. I tak poznaliśmy Juho z Finlandii, który nigdy nie mógł zrozumieć co się do niego mówi, typka z Kanady, dziewczynę i chłopaka z Zurychu, którzy organizowali erasmusowe party i typa z Holandii, który studiuje tu na stałe, wspina się i pracuje w sklepie sportowym. I jeszcze wiele wiele innych osób. Pawłowi udało się ustalić mniej więcej gdzie są najlepsze sklepy outdoorowe w ZRH.

Z imprezy zaczęliśmy wracać koło północy razem z Sebastiaanem, Holendrem którego poznaliśmy na rozpoczęciu roku. Tym co ma dziewczynę Polkę mieszkającą w Kalifornii.

piątek, 11 września 2009

Wizytowanie Zurychu

1 komentarze
Dziś mieliśmy parę rzeczy do załatwienia w Zurychu. Rano przywitała nas, jak to w Szwajcarii, piękna pogoda. Poszliśmy odwiedzić najpierw market. Był to jeden z tych marketów, które są wypisane na tablicy ogłoszeniowej na parterze naszej rezydenzji jako ten, w którym z nas może nie zedrą. Poszliśmy, okazało się że najtragiczniej nie jest. Na dobrą sprawę jak by się uprzeć, to można jeść za te same pieniądze, co u nas, tylko produkty trzeba dobierać z najwyższym pietyzmem. I oczywiście tyczy się to kupna półproduktów, a nie ciepłego żarcia, bo na takie byśmy się nie wypłacili... Ale np. taka czekolada kosztuje tyle co u nas albo mniej, więc źle nie będzie.

Obłowieni w sery i pieczywko poszliśmy kupić bilety na pociąg. Mimo że automatów biletowych na tym dworcu można znaleźć dowolnie dużo, nie potrafiliśmy specjalnie z nich skorzystać, bo system sprzedaży biletów jest wyjątkowo rozbudowany i właściwie jak się nie jest rodowitym szwajcarem to chyba ciężko ogarnąć. Poszliśmy więc do okienka, gdzie szczęśliwie pani, używając niemieciego-niemieckiego, a nie jakiegoś grypsu, ustaliła z nami, co chcemy kupić.

Pociągiem dojeżdża się do samego centrum miasta. Dworzec oczywiście na maksa wypasiony. Wielka hala, wielkie podziemia, wielkie perony. Wszystko wielkie. I nawet nie wali zapiekankami i sikami, tak jak u nas.

Centrum Zurychu - wypas na maksa. Po prostu jest tak europejskie, jak tylko się da. Berlińczycy i wiedeńczycy mogą się tylko od, uwaga, zurychszczyków (sic!) uczyć, jak ładnie urządzać sobie miasto. Chwile pokrążyliśmy i następnie przejechaliśmy się Polybahnem, czyli czymś przypominającym kolejkę na Gubałówkę, tylko umieszczonym w sercu Zurychu, na górkę, na której stoi sobie kampus ETH. Tu oczywiście również wszechobecny wypas. Zwiedziliśmy sobie nasz wydział, przy którym nasz warszawski wygląda jak publiczny szalet. Potem zawitaliśmy do Budynku Głównego..

Tam wzięliśmy udział w uroczystości przywitania studentów z Erasmusa. Pani trochę pogadała, my podpisaliśmy cyrografy i dostaliśmy swoje legitymacje i tonę papierów. A potem czekało już na nas Apero, na którym uczelnia stawiała swoim gościom wodę, soki, drobne przekąski i piwo, którego było w takich ilościach, że można było się nim nabombić, co też Jasio spróbował zrobić i chyba nawet mu wyszło.

Na pogawędce poznaliśmy Holendra z Delft, który zagaił Jana, bo słyszał, jak mówił po polsku, a on sam ma dziewczynę Polkę. Koleś naprawdę sympatyczny i rozmowny. Uśmiecha się dużo, w przeciwieństwie do reszty klocków, która jest jakaś taka małomówna i zamulona. Do tego poznaliśmy Franciszka, który jak to wszyscy Franciszkowie cmokał sobie pod nosem i chyba największym jego dokonaniem w naszej krótkiej znajomości było zalanie sobie spodni piwem. Wg Jana to jeden z tych typów, który, jakby dostał Żubrówkę do łapy, to by się nią zalał w trupa i biegał po ścianach.

Jutro czeka nas spotkanie w jakimś uczelnianym pubie z erasmusami. Może uda się poznać jeszcze kogoś, kto będzie bardziej wylewny niż przeciętny kamień.

czwartek, 10 września 2009

Nasze Castel Gandolfo

0 komentarze
Zaszczyt goszczenia wspaniałych gości z Polski, w postaci Pawła i mnie, przypadł akademikowi w dzielnicy Dietikon na ulicy Ueberlandstrasse 17 w Zurichu.

Oficjalne stanowisko naszego urzędu na temat standardu pomieszczeń, które przyszło nam zająć, będzie opublikowane w stosownym czasie. Tymczasem oglądając zdjęcia możecie wyrobić sobie zdanie sami.

Rezydencja Jana, numer 107

1. Widok od wejścia głównego


2. Living room


3. Widok z gabinetu na główne wejście


4. Łaźnia

JanPaweł w podróży

0 komentarze
Dnia 9 września 2009 roku oderwaliśmy się od płyty warszawskiego Okęcia i poszybowaliśmy w stronę największego miasta Szwajcarii. Na lotnisko przyjechaliśmy oczywiście w mocnej obstawie. Pawła odprowadzali rodzice, a mnie tata, babcia i Danuta. Oczywiście nie obyło się bez przeszkód. Za ladą punktu nadawania bagażu przywitała nas babeczka z nadciśnieniem, której oczywiście nie obchodziło "gdzie i na ile pasażer leci", więc musiałem dopłacić za nadbagaż. Pawłowi udało się przemknąć i dopakować resztę gratów już po zważeniu bagażu podręcznego.

Długo się żegnaliśmy, całowaliśmy i ściskaliśmy... w końcu jednak przyszło nam podjąć tę męską decyzję i przejść przez bramki. Kontrola. Oczywiście wszystko trzeba było wywalić z plecaków. Laptopy latały wszędzie. Udało się szczęśliwie. W strefie wolnocłowej udaje nam się kupić żubrówkę (taki typowo polski produkt, którym zaprezentujemy dobre strony ojczyzny) w cenie takiej, jak dla pasażerów lecących poza Unię Europejską. Poprosiliśmy o to chłopaka, który leciał do Turcji.

Przed samym gejtem Paweł przeżył załamanie nerwowe. Bilety sprawdzała ponownie ta sama babka-bydlak, która odbierała nasz bagaż. Obok niej niczym gilotyna straszył zrobiony z metalowych pręcików pojemnik do sprawdzania, czy bagaż podręczny nie jest zbyt duży. Na gwałt biorę od Pawła majtki, jeansy i skarpety. Jednak babka-bydlak sprawdzała jedynie paszporty, nawet jej mauser stał bezwładnie oparty o ścianę. I tu Swiss po raz kolejny sobie z nas zagrał. I tak wychodziliśmy niby rękawem bezpośrednio do samolotu, ale jednak nie do końca, bo w pewnym momencie musieliśmy zejść schodami do autobańca. Samolot, którym lecieliśmy był dziwnie mały. Nie był to ani Boeing ani Airbus. Instrukcja bezpieczeństwa zdradziła nam, że to Fokker. WTF?

Jednak leciało się bardzo przyjemnie. Paweł całą drogę zagadywał przemiłą starszą panią, która siedziała obok niego. Pani mieszka w Szwajcarii ale jest Polką. Zdradziła nam kilka tajników Szwajcarskiego-Niemieckiego. Jasne stało się, ze będzie płocho.

Wylądowaliśmy, wsiedliśmy do pociągu, przejechaliśmy do Dietikonu (czyt. Dietikonu), gdzie jest nasz akademik. Przywitały nas otwarte pokoje. Nazwiska na skrzynkach na listy zdradziły, że poza nami mieszka tu jeszcze dwójka Polaków. Ja mieszkam na pierwszym piętrze w pokoju 107. Paweł mieści swoją zacną personę dokładnie nade mną, w pokoju 207.

Na pierwszym piętrze mieszkają także Łukasz, student informatyki z Berlina oraz Justyna Julia, studentka zarządzania z Mediolanu. Sąsiedzi Pawła to w głównej mierze Azjaci. Ale o tym później...