Dziś mieliśmy parę rzeczy do załatwienia w Zurychu. Rano przywitała nas, jak to w Szwajcarii, piękna pogoda. Poszliśmy odwiedzić najpierw market. Był to jeden z tych marketów, które są wypisane na tablicy ogłoszeniowej na parterze naszej rezydenzji jako ten, w którym z nas może nie zedrą. Poszliśmy, okazało się że najtragiczniej nie jest. Na dobrą sprawę jak by się uprzeć, to można jeść za te same pieniądze, co u nas, tylko produkty trzeba dobierać z najwyższym pietyzmem. I oczywiście tyczy się to kupna półproduktów, a nie ciepłego żarcia, bo na takie byśmy się nie wypłacili... Ale np. taka czekolada kosztuje tyle co u nas albo mniej, więc źle nie będzie.
Obłowieni w sery i pieczywko poszliśmy kupić bilety na pociąg. Mimo że automatów biletowych na tym dworcu można znaleźć dowolnie dużo, nie potrafiliśmy specjalnie z nich skorzystać, bo system sprzedaży biletów jest wyjątkowo rozbudowany i właściwie jak się nie jest rodowitym szwajcarem to chyba ciężko ogarnąć. Poszliśmy więc do okienka, gdzie szczęśliwie pani, używając niemieciego-niemieckiego, a nie jakiegoś grypsu, ustaliła z nami, co chcemy kupić.
Pociągiem dojeżdża się do samego centrum miasta. Dworzec oczywiście na maksa wypasiony. Wielka hala, wielkie podziemia, wielkie perony. Wszystko wielkie. I nawet nie wali zapiekankami i sikami, tak jak u nas.
Centrum Zurychu - wypas na maksa. Po prostu jest tak europejskie, jak tylko się da. Berlińczycy i wiedeńczycy mogą się tylko od, uwaga, zurychszczyków (sic!) uczyć, jak ładnie urządzać sobie miasto. Chwile pokrążyliśmy i następnie przejechaliśmy się Polybahnem, czyli czymś przypominającym kolejkę na Gubałówkę, tylko umieszczonym w sercu Zurychu, na górkę, na której stoi sobie kampus ETH. Tu oczywiście również wszechobecny wypas. Zwiedziliśmy sobie nasz wydział, przy którym nasz warszawski wygląda jak publiczny szalet. Potem zawitaliśmy do Budynku Głównego..
Tam wzięliśmy udział w uroczystości przywitania studentów z Erasmusa. Pani trochę pogadała, my podpisaliśmy cyrografy i dostaliśmy swoje legitymacje i tonę papierów. A potem czekało już na nas Apero, na którym uczelnia stawiała swoim gościom wodę, soki, drobne przekąski i piwo, którego było w takich ilościach, że można było się nim nabombić, co też Jasio spróbował zrobić i chyba nawet mu wyszło.
Na pogawędce poznaliśmy Holendra z Delft, który zagaił Jana, bo słyszał, jak mówił po polsku, a on sam ma dziewczynę Polkę. Koleś naprawdę sympatyczny i rozmowny. Uśmiecha się dużo, w przeciwieństwie do reszty klocków, która jest jakaś taka małomówna i zamulona. Do tego poznaliśmy Franciszka, który jak to wszyscy Franciszkowie cmokał sobie pod nosem i chyba największym jego dokonaniem w naszej krótkiej znajomości było zalanie sobie spodni piwem. Wg Jana to jeden z tych typów, który, jakby dostał Żubrówkę do łapy, to by się nią zalał w trupa i biegał po ścianach.
Jutro czeka nas spotkanie w jakimś uczelnianym pubie z erasmusami. Może uda się poznać jeszcze kogoś, kto będzie bardziej wylewny niż przeciętny kamień.
piątek, 11 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Jeszcze raz, ale kurwżesz ostatni piszę tego komenta.
Dobrze, że piszecie blogaska koffani, bo się nie zdążyłem z Wami borSucze pożegnać. Mam nadzieję, że będziecie łoić wszystkim skóry na wydziale i po pubach.
Sprawa techniczna. Zróbcie większe odstępy pomiędzy wpisami. Teraz stopka na dole wpisu z autorem i datą wygląda jak nagłówek wiadomości poprzedniej co przy dwóch autorach jest mylące. Dajcie 2-3 linijki odstępu i będzie majonez.
No i druga sprawa - komentarze. Weźcie (jak da radę) może system komentarzy zerżnijcie z tego przykładu (http://www.2upblog.pl/2009/09/03/boondock-saints-ii-trailer/). Jest wg mnie bardziej czytelny (a poza tym wyświetla avatary z Gravatar.com).
Spływam spływać. Trzymajta się, nie srajta ogniem. Będzie dobrze, Skubcio Was kocha.
Żart, ten ostatni, ofkors.
Prześlij komentarz