Dnia 9 września 2009 roku oderwaliśmy się od płyty warszawskiego Okęcia i poszybowaliśmy w stronę największego miasta Szwajcarii. Na lotnisko przyjechaliśmy oczywiście w mocnej obstawie. Pawła odprowadzali rodzice, a mnie tata, babcia i Danuta. Oczywiście nie obyło się bez przeszkód. Za ladą punktu nadawania bagażu przywitała nas babeczka z nadciśnieniem, której oczywiście nie obchodziło "gdzie i na ile pasażer leci", więc musiałem dopłacić za nadbagaż. Pawłowi udało się przemknąć i dopakować resztę gratów już po zważeniu bagażu podręcznego.
Długo się żegnaliśmy, całowaliśmy i ściskaliśmy... w końcu jednak przyszło nam podjąć tę męską decyzję i przejść przez bramki. Kontrola. Oczywiście wszystko trzeba było wywalić z plecaków. Laptopy latały wszędzie. Udało się szczęśliwie. W strefie wolnocłowej udaje nam się kupić żubrówkę (taki typowo polski produkt, którym zaprezentujemy dobre strony ojczyzny) w cenie takiej, jak dla pasażerów lecących poza Unię Europejską. Poprosiliśmy o to chłopaka, który leciał do Turcji.
Przed samym gejtem Paweł przeżył załamanie nerwowe. Bilety sprawdzała ponownie ta sama babka-bydlak, która odbierała nasz bagaż. Obok niej niczym gilotyna straszył zrobiony z metalowych pręcików pojemnik do sprawdzania, czy bagaż podręczny nie jest zbyt duży. Na gwałt biorę od Pawła majtki, jeansy i skarpety. Jednak babka-bydlak sprawdzała jedynie paszporty, nawet jej mauser stał bezwładnie oparty o ścianę. I tu Swiss po raz kolejny sobie z nas zagrał. I tak wychodziliśmy niby rękawem bezpośrednio do samolotu, ale jednak nie do końca, bo w pewnym momencie musieliśmy zejść schodami do autobańca. Samolot, którym lecieliśmy był dziwnie mały. Nie był to ani Boeing ani Airbus. Instrukcja bezpieczeństwa zdradziła nam, że to Fokker. WTF?
Jednak leciało się bardzo przyjemnie. Paweł całą drogę zagadywał przemiłą starszą panią, która siedziała obok niego. Pani mieszka w Szwajcarii ale jest Polką. Zdradziła nam kilka tajników Szwajcarskiego-Niemieckiego. Jasne stało się, ze będzie płocho.
Wylądowaliśmy, wsiedliśmy do pociągu, przejechaliśmy do Dietikonu (czyt. Dietikonu), gdzie jest nasz akademik. Przywitały nas otwarte pokoje. Nazwiska na skrzynkach na listy zdradziły, że poza nami mieszka tu jeszcze dwójka Polaków. Ja mieszkam na pierwszym piętrze w pokoju 107. Paweł mieści swoją zacną personę dokładnie nade mną, w pokoju 207.
Na pierwszym piętrze mieszkają także Łukasz, student informatyki z Berlina oraz Justyna Julia, studentka zarządzania z Mediolanu. Sąsiedzi Pawła to w głównej mierze Azjaci. Ale o tym później...
czwartek, 10 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz