czwartek, 19 listopada 2009

Dobre nowiny

3 komentarze
Po ostatnim potopie relacji od gości czas powiedzieć dwa słowa co u abp. Pawła i kard. Jana.

Tak więc, w skrócie można by rzec: pracowicie. Ostatni tydzień spędziliśmy prawie wyłącznie pracując nad naszym super bezpiecznym systemem na Applied Security Laboratory, czyli Stosowane Laboratorium Zabezpieczeń.

Jak już kiedyś pisałem, naszym zadaniem było postawić serwer i zrobić na nim stronę www, która generowałaby certyfikaty (takie jak musicie przyjmować w Firefoxie wchodząc na stronę np. banku) i klucze dla każdego zalogowanego użytkownika. Wszystko miało być bezpieczne do kwadratu.

Nasi włoskojęzyczni współpracownicy, Claudio Marforio i Mike Godenzi (który jest parówą), robili stronę, a my resztę. I tak Paweł stał się cenionym w świecie specjalistą od konfiguracji sudo, logów systemowych i backupowania danych. Ja mogę się poszczycić jakimś tam zrozumieniem działania serwera www Apache z mod_ssl. Problem niestety był w tym, że jak nasi koledzy, zwani często Claudiem i Marforiem, przygotowali swoją działkę, to nam przypadło poskładanie wszystkiego do kupy. A to zawsze zajmuje więcej niż się zakłada. Dlatego dziś, tj w czwartek, jeszcze o 14.10 kończyłem raport i biegłem na pociąg o 14.45 oddać projekt.

Dla wytrwałych nasz raport: analiza bezpieczeństwa i opis systemu: group_report.pdf.

W laboratorium przekazaliśmy nasz system innej grupie, która będzie szukała w nim dziur. Niestety nie trafiliśmy najlepiej, bo sprawdzać nas będą prawdziwi wymiatacze (mimo, że wyglądali jakby mieszkali w śmietniku).

W poniedziałek pojawiła się lista zapisów na egzamin z Data Processing on Modern Hardware, czyli Przetwarzania Danych na Nowoczesnym Sprzęcie. Egzamin będzie 14 grudnia. Dla mnie o 9.00 a dla Pawła o 9.30. Godziny są różne, ponieważ to egzamin ustny. Mamy nadzieje, że będzie pytał nas wykładowca, a nie jego pachołek Rene (który wszystko wie ale jakoś nie do końca umie przekazać).

Kolejny egzamin na horyzoncie dotyczy Applied Security Laboratory. Pisemny, pytania głównie dotyczyć będą laboratorium.

Więc atmosfera się niestety zagęszcza i beztroskie chwile powoli odchodzą w niepamięć. Jutro, tj. w piątek, będę gościł w naszym Castel G. moją siostrę.

Tymczasem!

Marcin Dudziec relacjonuje...

1 komentarze
Jak się okazało poprzednia relacja, niby autorstwa moich rodziców, okazała się relacją redagowaną jedynie przez moją mamę. Tata w domowym zaciszu przygotował własny tekst. I mimo, że utarła się zasada jednego opisu każdego wydażenia, to uważam, że każdemu należy się głos. Niniejszym relację publikuję i mówię stanowcze "nie" wykluczaniu mężczyzn z cyfrowego życia społecznego!

-----------------------------

Autor: Spiro - tata Janka

Przylecieliśmy do Zurichu w środę 11 listopada. Lot z Warszawy zaczął być atrakcyjny na 15 minut przed lądowaniem , kiedy to pilot oznajmił nam że spodziewane są turbulencje. Zaraz potem miotnęło małym Embrayerem 70 na lewe skrzydło, przechył 30 stopni, , w sekundę później po reakcji pilota, duży przechył na prawe skrzydło . Dalsze niestabilności lotu to mały pikuś ale szczęśliwie zgodnie z prawem ciążenia wlecieliśmy w gęste chmury.

Naprawdę jestem zadowolony że obecnie Ci którzy chcą i wiedzą że sobie poradzą, mogą bez przeszkód studiować w Szwajcarii, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii. Janek i Paweł radzą sobie doskonale , a ja były pracownik Polskiej Akademii Nauk potrafię to ocenić. ETH szczyci się do tej pory 39 noblistami którzy studiowali w tych szacownych murach, a ja życzę Jankowi i Pawłowi aby swoimi osobami przysporzyli Rzeczypospolitej i ETH zwiększenia tej liczby. He, he skromny nie jestem, nie ma co.

Zurich zobaczcie na zdjęciach. Widoki na Alpy z Uetliberu, na jezioro chyba polodowcowe, na rzekę Limmat , są piękne i godne polecenia . Zachwyca architektura budynków , szczególnie na Bahnhoff Stasse i w jej pobliżu. Wrażenie robią podświetlone wieże kościołów Fraumunster i Grossmunster oraz nabrzeże Limmatu w wieczornej iluminacji. To też jest na zdjęciach. Na dodatek trafiliśmy na dobrą , ciepłą jesienną pogodę. Zobaczcie zdjęcia parku przy muzeum Rietberg.

Odwiedziliśmy parę knajp na starym mieście, tak że możemy polecić SANTA LUCIA i MADRIT.

Komunikacja w Zurichu jest super, raz widzieliśmy kanarów , ale i tak nie sprawdzili nam biletów. Co nie oznacza że namawiamy Was do jeżdżenia bez ważnych biletów.

Mieszkaliśmy w hotelu Senator w centrum. Hotel jest ok. ale trzeba zwracać uwagę na rachunek, gdyż znacznie mnożą się im śniadania. Zupełnie jak króliki, a przecież Szwajcaria to nie Australia.

Aha, byłbym zapomniał, chciałem pójść się powspinać , pobulderować i połoić Scianę Matkę ale Janek powiedział, że szkoda moich NOWYCH półbutów , a poza tym nie wpuszczą mnie tam bo nie mam abonamentu. Na Eiger lub Jungfrau było trochę za daleko, i w tych okolicznościach zmuszony byłem odłożyć łojenie na następny pobyt. A propos sportu to jestem jednak kontent. Nie dacie wiary, ale jest to szczera i jedyna prawda: w LANDES MUSEUM na jednym z pierwszych planów wisi zdjęcie KRÓLA ROGERA, mojego idola Rogera Federera. Gdybym wiedział, że do Bazylei jest tak blisko z Zurichu, to bez wahania i chwili zastanawiania pojechałbym do rodzinnego miasta KRÓLA.

Bardzo się cieszę że odwiedziliśmy Janka i wiem że On tez się cieszył że nas zobaczył.

Spotkamy się w Zurichu znowu.
-----------------------------
Jednak bardziej prawdopodobne będzie, że w Polsce.
-Jan

wtorek, 17 listopada 2009

Katarzyna i Marcin Dudziec w Zurychu

3 komentarze
K&M Dudziec:
------------------
Tak więc 11.11.09 przylecieliśmy do Zurichu odwiedzić syna Jana na stancji. Akademik w lekko sennej dzielnicy Dietikon na pewno wymaga odnowienia ( tzn. po prostu odmalowania ścian) ale poza tym ma wszystko co potrzebne studentowi tzn. samodzielny pokój, kuchnię, lodówkę, mikrofalę i pomieszczenie rekreacyjne ( trochę przypominąjące bunkier ( w podziemiach) ze stołem pingongowym i innymi miłymi grami. W pobliżu nie ma salonów gier, knajp i innych atrakcji tego typu, więc studenta nie kusi.


A sam Zurich, no cóż, piękne, czyste miasto, przesycone atmosferą spokoju i dobrobytu. Świetnie działająca miejska komunikacja - tramwaje i pociągi przychodzą punktualnie co do minuty, brak korków. Nie widzieliśmy bezdomnych, skinów, dresów itp. Nie ma obscenicznych napisów ani malunków na murach. Nad jeziorem zuriskim można spacerować po zmroku bez obawy, że ktoś nas rozbierze do majtek. Z tego opisu nie należy wyciągać pochopnych wniosków, że nic się tam nie dzieje. Miasto tętni życiem. Szczególnie w jego starej części jest pełno uroczych knajpek, barów, sklepów, turystów i miejscowych. Biesiadowaliśmy dwukrotnie w uroczej włoskiej restauracji Santa Lucia ( wyborne risotto z owocami morza) . Równie miła była knajpka hiszpańska a także szwajcarska restauracja z typowymi miejscowymi specjałami takimi jak raclette i fondue, którymi raczyliśmy się razem z Pawłem.

Gmach politechniki wygląda bardzo okazale. jest usytuowany na wzgórzu, obok gmachu uniwersytetu, widoczny z każdej części miasta. Miło było przespacerować się główną, reprezentacyjną ulicą Banhoffstrase ( Janek mówi na nią ulica dworcowa, ale to brzmi znacznie gorzej) przy której mieszczą się najelegantsze sklepy ( Gucci, Chanell, Bally itp.) oraz liczne banki. I tam właśnie, w sobotni poranek, byliśmy świadkami jak to opanowani szwajcarzy tracą zimną krew. Obrazek jak z głębokiego PRL ( ze stanu wojennego) jak rzucali towar do sklepów. W H&M była wyprzedaż butów Jimmiego Choo. O rety co się działo. Ścisk, tłok, kłębowisko ciał. Szczęśliwcy wychodzili ( nie koloryzuję) z 5-6 parami butów. Tak więc nie tylko Polacy rzucają się na coś czego pożądają. Poza tym drobnym incydentem było już bardzo kulturalnie.


Byliśmy w muzeum narodowym, gdzie przedstawione są w różnej formie dzieje Szwajcarii ( opisy głównie po niemiecku więc trochę było trudno) oraz w muzeum sztuki poza europejskiej, w którym przedstawiono eksponaty z Chin, Indii, Tybetu, Alaski i Polinezji. Byliśmy w cudnej gotyckiej katedrze Fraumunster z witrażami Chagalla oraz w katedrze Grossmunster, w której przechowywane są relikwie patronów miasta św. Felixa i Reguli.

Podziwialiśmy szeroką panoramę Zurichu ( z doskonale widocznymi Alpami i jeziorem) z wieży widokowej, usytuowanej na wzgórzu, nad miastem. A co najważniejsze spędziliśmy z Jankiem znacznie więcej czasu niż na co dzień w Warszawie ( gdzie wszyscy jesteśmy zabiegani i zapracowani) i to było najfajniejsze.

niedziela, 1 listopada 2009

Hagen. Cała prawda.

2 komentarze
Na pewno wszyscy, którzy uważnie czytali bloga od początku pamiętają Hagena. Niemiec, człowiek warzywo, opisywany w notce o sąsiadach.

Kilka dni temu, gdy rozmawialiśmy z Cicciem na temat nieukradzionego przez nas miksera i kuchni, zostaliśmy zaproszeni do kuchni na trzecie piętro. Co ciekawe, tak jak kuchnie na pierwszym i drugim piętrze świecą pustkami, tak ta na trzecim jest przeładowana. Jedzą w niej wszyscy europejczycy z naszego akademika (z wyjątkiem warzyw). Tam też odbywają się imprezy, dyskusje i inne takie lokalne wydarzenia.

I faktycznie, w kuchni ledwo znaleźliśmy wole miejsce. Od razu usłyszeliśmy pikantną opowieść o Michael, która mieszka razem z nami. Generalnie było ciekawie. Stałymi bywalcami kuchni III są:
  • Borja: Hiszpan, na haloween przebrał się za geja - to dużo o nim mówi,
  • Simona: Litwinka z I piętra
  • Ciccio i jego dziewczyna: czyli Francesco i jego dziewczyna
  • Marcel: Słowak, wielki jak dąb, koksuje
  • Lina: Niemka, robi Marcelowi deserki, tosty i Bóg wie co jeszcze
  • Max: Niemiec z Monachium, ostro wkręcony, zagada na śmierć
  • Świniak vel Osmo: Fin mało mówi i wygląda jak świniak
  • Michael: Austriaczka
  • Hagen: Niemiec, uważany niegdyś za warzywo.
Teraz i my do nich dołączyliśmy - gotujemy u siebie ale chodzimy jeść na III piętro. Tak pewnego razu poznaliśmy bliżej Hagena. Nie dość, że umie mówić (co nie było tak oczywiste, bo np. na cześć nigdy nie odpowiadał) to jeszcze mówi całkiem z sensem.

Dlatego zagadaliśmy czy nie chce zagrać w pingponga i piłkarzyki. I o ile w pingponga Paweł sobie z nim radził to w piłkarzyki Hagen dokopał nam 10:2. Jest prawdziwym wymiataczem. Gdy przejmował piłeczkę to nie było mowy o przypadku. To prawdziwy mistrz.

Hagen mieszka w Berlinie, jego hobby to kick boxing, studiuje fizykę, od 5 roku życia gra na skrzypcach - słychać jak ćwiczy... nieźle, chociaż Vivaldim nie będzie. Nie mówi za dużo - mówi akurat wtedy, gdy trzeba.

Tak więc w tym starciu to my okazaliśmy się warzywami, bo mimo, że Hagen duszą towarzystwa nie jest to do kuchni III i na imprezy chodził a my nie... Sorry Hagen.

Strajk włoski

0 komentarze
Dokładnie tydzień temu w niedzielę wypadał po raz kolejny nasz dyżur w kuchni. Nie byłoby w tym nic strasznego gdyby nie to, że tego dnia Paweł chciał się urwać do Zurychu. Dlatego zlitowałem się nad moim ziomkiem współautorem i zaproponowałem, że ja sprzątnę za niego. I tak też zrobiłem. Wyczyściłem połowę kuchni na 1szym piętrze i potem połowę kuchni na drugim. Kuchnie w akademiku sprzątamy po dwie osoby. I o ile na pierwszym piętrze panują dobre relacje i zaraz po mnie sprzątaniem podłogi zajęła się Justyna, to niestety na drugim już nie było tak idealnie. Na drzwiach wisiała kartka: "If I dont find my fuckin mixer I wont cleant the kitchen. -Ciccio". Ciccio to gejowski pseudonim naszego Włocha, Francesco. Ani ja, ani Paweł, nie zabraliśmy cicciowego miksera. Dlatego postanowiłem zapukać do niego i powiedzieć, że albo posprząta albo sobie wybierze kolano do złamania. Jednak Ciccia cały dzień nie było więc sprzątanie musiałem dokończyć sam.

Jakieś dwa dni później spotkaliśmy go w kuchni, więc mówimy, że sprawa wygląda nie do końca fair, bo nam nie pomógł. Na co Ciccio z pełną powagą odpowiedział, że następnym razem posprząta sam i, że to co zrobił to była jedyna możliwość wyrażenia jego protestu w sprawie miksera.... To chyba jest właśnie strajk włoski.

czwartek, 22 października 2009

Nowinki

3 komentarze
Ostatnio niewiele pisaliśmy. To dlatego, że coraz bardziej naszą uwagę pochłaniają zajęcia na ETH. I tak, tematem przewodnim ostatniego tygodnia było przygotowanie wstępnej specyfikacji i analizy ryzyka systemu informatycznego, do wydawania certyfikatów autentyczności. Mamy przygotować taki system na własnym serwerze, zabezpieczyć jak tylko się da i następnie wymienić się nim z inną grupą. Dalej zadaniem każdego jest znaleźć najsłabsze punkty badanego systemu innej grupy, czyli potocznie rzecz ujmując mamy whaczyć się emaxem przez sendmaila... Projekt ten przygotowujemy z dwoma włoskojęzycznymi kolegami: Mikiem Godenzim i Cloudiem Marforio. Spodziewaliśmy się rozgotowanego makaronu ale okazało się, że chłopaki wiedzą o co kam an.

Tak było do piątku. Weekend upłyną leniwie na zakupach i gotowaniu. Poniedziałek zaczęliśmy wykładami, po których pojechaliśmy na ścianę. Siedzieliśmy tam do 19.30, tak że już żadne z nas nie mogło się ruszać. Wspinanie dodatkowo urozmaicił nam Michał - Polak, student architektury, który robi magistra w Zurychu, studiował w Anglii, był na wymianie w Holandii, do szkoły chodził w Polsce i Kenii... Ot. I co ciekawe łoi jak poparzony. Tzn buldery łoi, bo na ścianie odzywa się jego lęk wysokości.

A od środy łapie mnie jakieś przeziębienie. Moja kuracja polega głównie na spaniu, w czym się doskonale odnajduje.

Co do powiedzenia o Zurychu ma Pimp

1 komentarze
Sprawny, sprawniejszy, zurychski... (3 dni pimpa w Zurychu)

Zaraz po wylądowaniu w Zurychu poczułem powiem europejskiej cywilizacji. Czym spowodowany? Nie wiem... Po otrzeźwieniu z szoku cywilizacyjnego i odebraniu walizki (czyt.: lodówki) spotkałem się z Szychą. Janka nie było, gdyż miał jakieś interesujące ćwiczenia. Nie wiem z czego szych się bardziej ucieszył - z wizyty przyjaciela, czy może zawartości walizki przywiezionej przez niego. ;)

Po błyskawicznej podróży wypasionymi skm'kami do rezydencji Jana Pawła i rozpakowaniu wałówy udaliśmy się do centrum, by spotkać się z Jankiem i zjeść obiad. Stołówka wielkością przypominała halę targową i była wypełniona zurychskimi żakami po brzegi. Podobno to jeszcze było nic, ale dla osoby jadającej w bufecie z 5 stolikami zrobiło wrażenie. Po smacznym obiadku (o dziwo cena nie zwaliła mnie z nóg) udaliśmy się na spacer po starówce. Właściwie to nie wiem co mam o niej powiedzieć. Zadbane kamieniczki, wąskie uliczki... Niby standard, a i tak zrobiło na mnie wrażenie.

Sobotę przeznaczyliśmy na ściankę. Właściwie to powinienem napisać ŚCIANĘ(!). W labiryncie hal, bulderów, antresol ciężko było się połapać. W głowie brzmiało 'łoić, łoić,łoić'! Jak zwykle serce chciało więcej, ale paluszki szybko odmówiły posłuszeństwa - nie chciały nawet klam dotykać.;\ Po około 4 godzinach spasowałem mając poczucie dobrze zainwestowanych 26 fr. (niech nikt nie waży się nazywać tego wydatkiem!).

W niedzielę udałem się z Jankiem na rowerową przejażdżkę po mieście. Rowerki dostaliśmy w miejskiej wypożyczalni obsługiwanej przez Hindusów/Afrykanów mających blade pojęcie o bicyklach. Dostaliśmy dwa miejskie rowerki - full wypas! Muszę przyznać, że na początku miałem pewne obawy jeżdżąc rowerem po centrum. Oprócz standardowych ścieżek rowerowych wytyczonych wzdłuż chodnika lub z boku jezdni są też nieznane u nas rozwiązania, np. ścieżka na torowisku tramwajowym! Kto to wymyślił?! Jak oni się w tym mieście poruszają? Najciekawsze jest to, że ten system jakoś działa...
W planach miałem kąpiel w jeziorze, ale pogoda spłatała mi figla i tuż przed moim przyjazdem gwałtownie ochłodziło się. Skończyło się na przejażdżce wzdłuż bulwarów i ławeczkowaniu w pobliżu przystani. Na koniec udaliśmy się na taras widokowy podziwiać panoramę miasta - coż to za sympatyczne miejsce! Zaczepiła nas tam zagubiona Polka z prośbą o wskazanie miejsc wartych odwiedzenia w ciągu kilku godzin (wieczorem umilała mi lot do Warszawy).

Cóż, od mojego powrotu minął tydzień, a ja bym już tam z chęcią wrócił...
A za oknem truly Asia...

pimp

poniedziałek, 12 października 2009

Martyrologia Narodu Polskiego, ciąg dalszy

1 komentarze
Po raz kolejny historia pokazuje, że gdy się źle na świecie dzieje to tylko Polak nie zasłania oczu i nie ucieka w rozpaczy. Dziś w akademiku padł Internet. Oczywiście nikt nie zapukał do Alesji Galgano, naszego akademikowego Kapo, ponieważ jeszcze kilka metrów przed jej drzwiami


podchodzącego bije po oczach wielki napis "I am not available after my receiving times" - środa 20.30-21.00. Jasne było, że jesteśmy zdani na siebie i jeżeli sobie nie poradzimy to może Alesia łaskawie kiedyś zawiadomi administratora-złotą rączkę.

Tak więc Paweł i ja niezwłocznie zaczęliśmy działać. Początkowo wyłączyliśmy wszystkie access pointy,


urządzenia na korytarzach, które przekazują dalej sygnał od głównego routera. Niestety bez rezultatu. Nie udało nam się także namierzyć sygnału routera metodą "na chodzonego z laptopem". W tym czasie Włosi, Hiszpanie, Słowacy, Litwini i inni niezidentyfikowanej narodowości ludzie siedzieli na balkonie i w najlepsze palili sziszę. My walczyliśmy dalej.


Już od dawna naszą uwagę przykuwała tajemnicza skrzynka. Skrzynka, która mogłaby być główną skrzynką z bezpiecznikami. Oczywiście kochana Alesia umieściła nań napis mówiący mniej więcej, że wyrwie nogi każdemu, kto będzie ją otwierać. Jednak my nieustraszeni i wyposażeni w obcążki otworzyliśmy tajemniczą skrzynkę i naszym oczom ukazały się rzędy bezpieczników ceramicznych.
Nie znaleźliśmy żadnego bezpiecznika z podpisem router, więc skrzynkę zamknęliśmy i zaczęliśmy kontemplować którędy wiodą kable sieciowe do access pointów. Tym tropem trafiliśmy na starą ciemnię fotograficzną.
Ciemnia jak ciemnia, a jednak w panelu na suficie wchodzi doń pęk kabli sieciowych. I rozwiązanie nasunęło się nam od razu - trzeba wykręcić korki podpisane "Fotor" - Fotoraum. Szum wentylatora w zamkniętym pokoju ucichł, nasze laptopy pokazały, że wszystkie access pointy przestały być dostępne i po chwili... pojawił się Internet.

Niestety na naszej odważnej misji zyskały wszystkie nieruchawe ważywa, które mieszkają z nami pod jednym dachem. Ale cóż, najważniejsze, że jesteśmy podłączeni.

I jak zwykle tak wielu zawdzięcza tak wiele tak nielicznym, o czym nawet nie wie.

piątek, 9 października 2009

Prezenty

1 komentarze
Nie ma wielu rzeczy, które człowieka w moim wieku mogą zdziwić.

A jednak.

W ten piątek odwiedził nas Pimp. Przywiózł Pawełkowi około 15kg pierogów i innych smakołyków. Jednak w walizce Pimpa było coś o czym nie miałem pojęcią.

Bo widzicie drodzy czytelnicy, nawet tacy ludzie jak Jan czasem obchodzą urodziny. Dokładnie 8 października, w zeszły czwartek. Od wielu osób dostałem życzenia, za które bardzo dziękuję. Jednak Pawełek nic nie mówił, pomyślałem więc że w ferworze pracy i nawale zajęć musiał poporstu zapomnieć.

Nic bardziej mylnego. Gdy dzis wszedłem od pokoju Pawła (i przez nadchodzący weekend także Pimpa), Paweł wyskoczył na mnie z nienacka (cytująć Nonsensop
edię: "Nienack jest pewnym szczególnym miejscem, najczęściej znajdującym się w obszarze, którego nie widzisz, np. >>za tobą!<<, >>za tym krzakiem!!<<, >>w tej dziurze!!!<<"). W tym wypadku nienackiem była pawłowa toaleta. Tak więc Paweł wyskoczył i krzyknął "wszystkiego najlepszego" i obsypał mnie rozmaitymi prezentami. Ale żebyście widzieli jakie to były prezenty! Nie jakiś tam krem do twarzy ale prawdziwe super-prezenty! Gdy się już wygrzebałem spod góry niespodzianek, zobaczyłem to:


Wszystkim bardzo dziękuję:

- za kartkę z ujmującym rysunkiem, a także z wkładką, pomagającą biednym studentom przetrwać z dala od domu, dziękuję mojej siostrzenicy Julii Kośnik, jej mamie Magdalenie Dudziec-Kośnik oraz głowie rodziny Markowi Kośnikowi;

- za wspaniałą uprząż firmy Singing Rock, z błyskawiczną klamarką, która według prezentodawców (w przeciwieństwie do mej poprzedniej uprzęży) nie "uciska *** (nie nadaje się do publikacji - chodzi o męskie narządy płciowe)", która idealnie pasuje kolorem pod moją kurtkę, dziękuję (w kolejności alfabetycznej): Daneczce, Lisowi, Pawłowi Segitowi, Pawłowi Szostkowi oraz Pimpowi (używam pseudonimu, żeby nie nadużywać wizerunku szanownego Kolegi);

- za pudełeczko pełne życzeń z kawałkiem sosny, pitną czekoladę firmy Wedel dziękuję Daneczce;


- za piękną kartkę z życzeniami i odciskiem łapy dziękuję Pusowi, Kotu Danki;

- za w końcu naprawiony telefon ERA G1 dziękuję pracownikom seriswu firmy Era.

Radości co niemiara. Zdziwiło mnie, że tyle osób pamięta o podstarzałym, już dwudziestodwuletnim Janie, w dniu urodzin. Jest mi niezmiernie miło, że mam takich przyjaciół.

niedziela, 4 października 2009

Żałoba po wyjeździe Danki...

6 komentarze


Dziś rano wyjechała od nas Danka. Janek nie wytrzymał i w akcie rozpaczy zgolił się na zero.


piątek, 2 października 2009

4 komentarze
Przez ostatni tydzień wiele się działo. Działo się tyle, że nikomu nie chciało się nic pisać na blogu. Ja uznałem, że tak dłużej być nie może i trzeba coś napisać. Przynajmniej będę miał czyste sumienie. W przeciwieństwie do niektórych.

W zeszły czwartek mieliśmy imprezkę powitalną. To już druga oficjalna imprezka powitalna, ale tym razem przyszło jakby więcej osób i przemawiała Heidi Wunderli-Allenspach - rektor ETH. Nie każdy może być rektorem ETH, a w tym kraju wszystko się kręci wokół tej uczelni, więc to było coś.

 Jan i jego ziomalka

Było to już czwarta imprezka powitalna, na której byliśmy, druga oficjalna. Jak na imprezke na ETH przystało, był poczęstunek z wyczesanymi kanapkami, ciastkami, sokami i oczywiście piwem. To bardzo miłe, że uczelnia myśli o wszystkich. Z Janem oczywiście nie pozostaliśmy bierni (bo nie wypadało) i się solidnie najedliśmy i napiliśmy.




W sobotę przyjechały do nas posiłki w postaci Danki, która przywiozła zaopatrzenie z Polski. Dużo jedzenia - kotleciki, kurczak, orzechy, pierogi i oczywiście linę. O ile bez tego jedzenia byśmy jakoś przeżyli, to bez liny.. oj, byłoby ciężko...

W niedzielę wybraliśmy się z Janem na grę miejską, organizowaną dla przyjezdnych studentów. Sprawa polegała na tym, że byliśmy (prawie) losowo podzieleni na grupy i w tych grupach biegaliśmy po Zurychu, wykonując różne zadania. My się tak przypadkowo podzieliliśmy, że w mojej grupie był Jan i Sebastiaan z Holandii, jeden z sympatyczniejszych typów, których tutaj poznaliśmy. Czasem aż zbyt sympatyczny, ale lepsze to, niż nic. Oprócz nas trzech w naszej grupie była trójka Niemców.. Byli tak maksymalnie oporni w komunikacji, że wcale nie było łatwo. I to nie tylko po angielsku, ale też po niemiecku. Czy wszyscy Niemcy tak mają? Z nimi po prostu coś jest nie tak.. Gra trwała jakieś trzy godziny. W tym czasie zdążyliśmy odwiedzić 13 punktów w centrum miasta. Niestety pierwszego miejsca nie zajęliśmy, a przez to nic nie wygraliśmy. Życie...


Nasi Niemcy: Mikka, Johannes i Jenny

W poniedziałek udaliśmy się z Danką na spacer po Dietikonie, czyli miejscu, gdzie mieszkamy. Zdaje się, że bardzo się jej podobało, ale tutaj chyba przydała by się jej osobista relacja, do której ją gorąco namawiam. Zastanawialiśmy się, jak to jest, że mimo że oni nie tapetują swoich ulic frankami szwajcarskimi i sztabkami złota, a na ulicach nie widać przepychu,  to jednak jest tu jakoś ładniej, niż u nas. Chyba nikt lepiej, niż nasz architekt Danka lepiej tego nie opisze...




 Swoją drogą parę dni temu w gazetach pisano o rankingu międzynarodowej firmy consultingowej Mercer, w którym to Zurych zajął drugie miejsce na świecie, jeśli chodzi o jakość życia. Na pierwszym miejscu znalazł się Wiedeń, na trzecim miejscu Genewa.
W rankingu tej samej firmy, dotyczącym kosztów życia, Zurych znalazł się na 6. miejscu na świecie, Genewa na miejscu czwartym.

Nieustannie dobrą pogodę postanowiliśmy wykorzystać na kąpiel. We wtorek J i D znaleźli nad jeziorem publiczną plażę, więc w środę zaatakowaliśmy ja, uzbrojeni w kąpielówki i ręczniki. Słońce grzało jak w lato. W jeziorze spędziliśmy kilkanaście minut i trzeba przyznać, że było super.
Domyślam się, że w Valencii i Barcelonie, dokąd nasi wierni również zawędrowali panują w dalszym ciągu letnie upały, ale coś za coś..
Obok nas opalała się topless starsza pani. Zdjęć jednak nie będzie. Wygląda na to, że importowali sobie tutaj ten zwyczaj z Niemiec.


Następnie pojechaliśmy na zwiedzanie nowego kampusu ETH. Trzeba przyznać - robi wrażenie. Z drugiej strony nie ma się co dziwić. Ta uczelnia ma roczny budżet w wysokości prawie miliarda franków szwajcarskich, co stanowi 34% budżetu naszego Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Różnica w wydatkowaniu jest znacząca i ciężko jej nie odczuć.

Dzisiaj kolejny dzień zwiedzania. W sumie nie zobaczyliśmy nic nowego. Wypożyczyliśmy sobie dla odmiany rowery, co tutaj nic nie kosztuje, i trochę się pokręciliśmy po mieście. Znów była kąpiel, ale tym razem już nie było tak ciepło. I znów spotkaliśmy tę samą starszą panią, która opalała się obok nas topless.

Niestety nie udało się nam i pewnie już się z Danką nie uda pojechać do Winterthuru, gdzie rezyduje wielki bernardyn. Relacja z tej wycieczki ukaże się w nastepnych publikacjach.

czwartek, 24 września 2009

Fakty, fakty, fakty

3 komentarze
Właśnie czytałem broszurę na temat Zurychu i znalazłem parę faktów, które tutaj przytoczę, żeby wyprowadzić Was, drodzy Wierni, z błędnych przekonań w jakich możecie tkwić. Chodzi tutaj o mity, jakie absolutnie niesłusznie krążą na temat Szwajcarii.

Mit nr 1:
W Szwajcarii jest najwięcej banków na jednego mieszkańca na świecie
Jest to oczywiście teza nieprawdziwa. Najwięcej banków na świecie na mieszkańca jest na Kajmanach, a w Europie przoduje Luksemburg.

Mit nr 2:
Szwajcaria ma największe PKB na jednego mieszkańca w Europie.

Kolejny fałsz. PKB w Księstwie Monako jest o 30% większe.

Jako ciekawostkę warto dodać, że w Zurychskiej Strefie Ekonomicznej 1,5 miliona ludzi pracujących w 140 tys. firm generuje rocznie 170 miliardów franków szwajcarskich do szwajcarskiego PKB, co stanowi prawie 30% PKB Polski.


Inną ciekawostką jest fakt, że szwajcarskie rezerwy dewizowe w złocie wynoszą 6000 miliardów dolarów, to dla porównania:
  • dwa razy więcej, niż posiada europejski bank centralny
  • o 800 miliardów dolarów więcej, niż wynosi roczny obrót na giełdzie we Frankfurcie nad Menem
  • 6 razy więcej, niż są warte wszystkie, będące obecnie w obiegu, dolary amerykańskie
Pewnie te i inne rzeczy wpływają na to, że Szwajcarzy wcale nie wydają się narzekać na cenę biletu miesięcznego rzędu 220PLN, a małej pizzy w barze rzędu 60PLN. Pewnie to sprawia, że nawet dla przyjeżdżających tutaj Szwedów jest drogo.
A co my mamy powiedzieć?

środa, 23 września 2009

Zajęcia, zajęcia..

3 komentarze
Szczęśliwie zaczęły nam się już zajęcia. Na razie wszystko toczy się powoli, ale nawet ślepy by zauważył, że wykłady, na które chodzimy, złe być nie mogą. Wspólnie z Janem jesteśmy zapisani na:
  • Hardware/software codesign (synteza programowo-sprzętowa)
  • Data processing on modern hardware (przetwarzanie danych na nowoczesnym sprzęcie)
  • Network security (bezpieczeństwo sieciowe)
  • Applied security laboratory (Laboratorium z bezpieczeństwa m.in. sieciowego, ale nie tylko)
Wygląda na to, że każdy z tych przedmiotów będzie naprawdę ciekawy. Nie wiedzieć jak to jest, wygląda na to, że tutaj prowadzącym po prostu zależy, żeby ludziom przedmiot się podobał i żeby możliwie dużo się nauczyli. Wszyscy mają głębokie pojęcie o czym mówią, do tego wszyscy władają dobrym lub perfekcyjnym angielskim. Różnica pomiędzy naszą uczelnią a tą jest miażdżąca. Tutaj chce się studiować.

W miniony piątek udaliśmy się na najwyższą górę w otoczeniu Zurychu - Uetliberg. Wjechaliśmy tam fantastycznie wijącą się kolejką, jadąc częściowo na gapę. Jak już wspominaliśmy, ciężko ogarnąć system biletów tutaj i to nas skutecznie znięchęciło, do opłacenia całości przejazdu.


Na górze widok byłby fantastyczny, gdyby nie mgiełka, która powodowała, że widok fantastyczny nie był. Tzn. Zurych dało się podziwiać w całej okazałości, ale to się udaję także bez wjazdu na górę, natomiast to, co nas najbardziej interesowało, czyli Alpy, pozostało niewidoczne. Musieliśmy się zadowolić wyrysowaną panoromą, na której widać było, co nas czeka, przy następnej wizycie.




W ostatni weekend byliśmy również na Welcome-party na jednej z tutejszych dyskotek. Miejsce trochę ponure. Nie było czegokolwiek, gdzie dałoby się w środku usiąść, muzyka pierwotnie leciała taka, że ani nie dało się przy niej rozmawiać, a już na pewno nie tańczyć. Potem pojawił się jakiś zespół, co w ogóle nie poprawiło sytuacji, a raczej ją dramatycznie pogorszyło, bo teraz już na pewno nie dało się rozmawiać. Ze słuchaniem tego syfu też był problem. Te i inne czynniki spowodowały, że parę minut po północy władowaliśmy się w pociąg w kierunku akademika, spędzając uprzednio pół godziny na tramwajowych przejażdżkach po mieście.



Z innych ciekawych rzeczy: poznaliśmy Borję. Właściwie to Jan go bardziej poznał, bo są nawet znajomymi na facebooku. Okazało się, że korzenie Borji nie są bynajmniej słowiańskie, a tak naprawdę nazywa się
Borja Herraiz Gomez i mieszka w Madryce. A szkoda.

I jeszcze na koniec nasza rozmowa z dziś, obrazująca podejście do Szwajcarów:

ja: Czemu nasz pociąg jedzie po takim wielkim wiadukcie?
Jan: Bo wielki wiadukt jest dużo fajniejszy od małego wiaduktu..
ja: ..a tylko trochę droższy!

Jutro rektor zaprasza na kolejną imprezkę na koszt ETH. Relacja oczywiście gwarantowana..

czwartek, 17 września 2009

Nasi sąsiedzi

4 komentarze
W naszym szwajcarskim Castel Gandolfo najciekawsi wydają się sąsiedzi. Tak sobie nasi gospodarze wymyślili, żeby upchnąć w tym akademiku samych Erasmusów, przez co jest on zamieszkiwany tylko przez ludzi przyjezdnych i mieszkających tu nie dłużej niż rok.
Wygląda na to, że Janek ma na swoim piętrze sensowniejszych lokatorów. Jego ekipa przedstawia się następująco:

Alessia Galgano zwana też Kapo - jest tutejszym szefem. Opiekuje się tym przybytkiem z ramienia WOKO, czyli organizacji, która zarządza wszystkimi akademikami w Zurychu. Jej praca ogranicza się do ochrzaniania ludzi za to, że źle posprzątali kuchnię albo użyli niewłaściwych worków na śmieci, przez co grozi im kara 240 CHF. Alessia jest dobra w straszeniu i grożeniu. Szczęśliwie ma w swoim wielkim pokoju kuchnię i telewizor, przez co jest praktycznie samowystarczalna i nie pokazuje się na korytarzu. To dla niej lepiej, bo chyba mało kto tu za nią przepada. Z resztą mało kto widział ją na własne oczy.

Łukasz, czyli Lukas zwany też Volksdeutschem - Polak (kiedyś) z Tarnowskich Gór, który od 4 lat studiuje w Berlinie, przedstawia się jako Niemiec i mówi, że ma na imię Lukas. My z nim gadamy po polsku, ale gość jest tak zamulony, że to żadna przyjemność. W wymowie trudno nie zauważyć niemieckiego akcentu. Może lepiej, żeby, jak prawdziwy Bürger, trzymał się ze swoimi.

Justyna Julia - Polka, która studiuje w Mediolanie i przyjechała tu na Erasmusa. Jest ostro zakręcona i podjarana wszystkim. Mówi, że nie wie co się dzieje w kuchni, bo jada na mieście (wydaje nam się, że mieszkając w akadmiku nie da się nie odwiedzać kuchni, ale ok).

Simone, zwana Szymoną Weil - atrakcyjna i nawet sympatyczna Litwinka z Wilna, studiuje informatykę i chyba nawet chodzimy na jakiś przedmiot razem. Pyka z nami w ping-ponga i z Janem w piłkarzyki. Twierdzi, że tak jej się podoba Zurych, że napisała o nim wiersz. Na dodatek po niemiecku. Mi się tego nie chce komentować, ale Jan nie może się doczekać, jak go przeczyta i wspólnie o nim podyskutują. Nie musisz się jednak Danka niczego obawiać - dyskusja nie przerodzi się w nic więcej bo...

Szwedrik - Szwed, którego imienia nie znamy (możliwe, że to Thomas, ale kogo to obchodzi...). Ostro podrywa Szymonę. Właściwie można powiedzieć, że są parą. Oprócz tego nosi koszulki na ramiączkach i bardzo lubi eksponować swoje pachy. Jest to, obok podrywania Szymony i rozmawiania z Jankiem, jego ulubiona czynność. To fantastyczne, że Janek ma takiego miłego partnera do rozmowy. Zawsze, będąc w kuchni, mogą ze sobą wymienić uwagi na temat pogody, taniego piwa itp.

Latający Belg - pierwotnie myślałem, że jest Holendrem, więc mówiłem o nim "Latający Holender", ale Janek doprowadził mnie do porządku i trzeba było go przemianować. Gra z nami w ping-ponga i jest w tym całkiem niezły. Podkręca piłki jak szalony. Właściwie piłeczka nigdy nie lata prosto.

A to moja ekipa:

Bundesrepublikanie - takim mianem określamy wszystkich obywateli Bundesrepubliki, czyli naszego zachodniego sąsiada. Jest ich kilku i są jacyś tacy cisi. Ciężko nawet natknąć się na nich w kuchni.

Kitajce - w naszym akademiku jest cała kitajska mafia. Gotują razem. Używają razem dziwnego urządzenia do podgrzewania ryżu i zawsze po ich gotowaniu ostro jedzie w kuchni. Dziś jednak widziałem jak dwóch Kitajców gadało ze sobą po angielsku, co oznacza, że nie wszyscy pochodzą z Kitaju. A może nawet nie z Kitaju, tylko innego dziwnego kraju... A że z nami nie gadają, to tak naprawdę ciężko powiedzieć, skąd oni właściwie są. Jedno jest pewne - jak kiedyś zagrają z nami w pingla, to rozłożymy ich na łopatki.

Borja - nikt nie wie, kim jest Borja. Nawet nie widzieliśmy Borji. Jego imię jest na jednej ze skrzynek na listy. Otwiera to nam duże pole do spekulacji, kim może być nasz sąsiad i skąd się wziął. Nadal czekamy, bo go poznać.

Ludzi jest oczywiście dużo więcej, ale nie są na tyle zagadkowi albo dziwni, żeby o nich pisać.
A w następnym odcinku naszego blogowego serialu...
o naszych kolejnych wyczynach na ściance i wizycie w największym sklepie górskim w Zurychu, jeśli nie w całej Szwajcarii.

środa, 16 września 2009

Zdjęcia z Gazowni

1 komentarze
Sponsor generalny imprezy: Jedna ze ścianek:
Kolejna:
I kolejna:
Bulder nr 3:
P. bulderuje:
The long John:

Specjalnie dla Tylika. Nie jest to nasza Litwinka, ale też się nadaje:
Przed wyjściem:

wtorek, 15 września 2009

Kletterzentrum Gaswerk czyli Gazownia

1 komentarze
Jeszcze przed przyjazdem do Zurychu dochodziły do nas różne plotki o najwyższej czy może największej w Europie ściance wspinaczkowej. A może najdroższej? W każdym razie znaleźliśmy obiekt, który śmiało może pretendować do miana zwycięzcy każdej z tych kategorii.

http://gaswerk.kletterzentrum.com/home.php

http://milandia.kletterzentrum.com/home.php

Jeden karnet pozwala nam korzystać bez limitu z dobrodziejstw dwóch powyższych centrów wspinaczkowych. Ale zacznę od początku. Więc w poniedziałek pierwszy raz weszliśmy do Gazowni, kupiliśmy od razu karnet na 4 miesiące. Budynek, w którym jest to wspinaczkowe centrum to stara gazownia. Znajdują się tam 4 hale, każda ma po kila ścian wspinaczkowych. Do tego dochodzą trzy bulderownie. Ale nie takie badziewne bulderownie jak na Nowowiejskiej (nie żeby coś) ale wypasione buldery, na których można spędzić spokojnie cały dzień.

Szybko się przebraliśmy, czuć było napiętą atmosferę. Paweł wyrywał się do łojenia. I tak biegaliśmy ze ściany na ścianę, od wędki do wędki, z hali do hali jak małe dzieci, które pod choinką znajdują furę prezentów. Wspinania z dołem nie było, bo do tego potrzebujemy liny (wypożyczenie kosztuje 5CHF, czyli ok 12PLN - a my przecie biedne studenty).

Wychodząc mieliśmy odebrać nasze karty wstępu. Paweł dostał swoją od razu, a ja musiałem poczekać jeszcze chwilę i uśmiechnąć się do zdjęcia po raz kolejny, ponieważ poprzednie było zamazane. Po chwili pani przyniosła i moją kartę z tym, że widniało na niej nazwisko Duozlec, więc poprosiłem o zmianę na Dudziec. Udało się.

Jednak nie do końca, bo gdy dziś, tj we wtorek, uderzyliśmy na ścianę miałem problem z wejściem, bo okazało się, że na moją kartę nie został nabity kanet, za który zapłaciłem. Jednak i to udało się sprostować gdy tylko Paweł ostrzelał pana za ladą swoim hoch niemieckim. Tym razem poprzestaliśmy na bulderowaniu, ponieważ nie mieliśmy za dużo czasu, bo umówiłem się z Daneczką na skype o 21.30.

Tutaj znajdziecie plan Gazowni w 3D http://gaswerk.kletterzentrum.com/Panoramas/medium/01.html

Nawiasem mówiąc co u nas

3 komentarze
W odpowiedzi na liczne prośby wiernych zamieszczamy nigdzie niepublikowany wcześniej fotoreportaż.

1. Szalone koty

2. Dywanik

3. Paweł i linux

Züricher Altstadt

5 komentarze
Gdy rano wszedłem do mego kamrata Pawła obaczyłem go walczącego ze swoim linuxem - widok straszliwy, nie chcielibyście o tym czytać. Żeby nie tracić dnia postanowiliśmy jechać na ściankę wspinaczkową. Od razu chcieliśmy kupić Abo - czteromiesięczny abonament. Jednak do tego potrzeba kasy, którą musimy odebrać od ETH. Więc pojechaliśmy w kierunku centrum ale dotarliśmy tak późno, że kasa ETH była zamknięta, ponieważ dziś w Zurychu było święto Knabenschiessen i wszyscy chodzili w gejowskich papierowych koronach.

Przespacerowaliśmy się więc po starówce, pojechaliśmy tramwajem na Zurychski Róg (taki cypelek nad Zuerichsee) skąd popłynęliśmy tramwajem wodnym znowu na starówkę. Skuszeni możliwością zobaczenia panoramy Alp wjechaliśmy kolejką szynową na pobliskie wzgórza, jednak nic nie zobaczyliśmy mni. dlatego, że było pochmurno. Wracając zahaczyliśmy o stołówkę ETH, ale oczywiście z uwagi na gejowskie święto była zamknięta.

Więc wróciliśmy do naszej Rezydencji, skąd zaraz po zjedzeniu obiadu mieliśmy się wybrać do centrum wspinania Gaswerk... ale o tym w następnym poście, tymczasem zagadka.

Więc w niedzielę chcieliśmy popływać na basenie i po drodze co i raz natykaliśmy się na coś takiego:

Pytanie: co to jest?
Podpowiedź: jest tego więcej.

niedziela, 13 września 2009

Leniwa sobota

4 komentarze
Nasze plany na sobotę były jak zwykle bardzo ambitne. Rano flohmarkt, czyli pchli targ, a później odgruzowanie laptopa Pawełka i instalacja linuxa. Niestety wyszło jak zawsze :).


Na pchli targ zaspaliśmy i zamiast wstać o 8 wstaliśmy ok 9. Przeskanowaliśmy wszystkie dostępne towary chyba z 5 razy. Ja kupiłem dywanik, listwę z przedłużaczem i szalone koty. Paweł stwierdził, że nie znalazł nic, co zmniejszyło by średnią zapyziałość jego pokoju, więc postanowił nie wydawać. Kupiliśmy jeszcze płytkę dvd do instalacji linuxa i jacyś totalnie zwaleni powróciliśmy do rezydencji. Szycha poszedł spać, a ja pogawędziłem chwilę z Danką i też poszedłem spać.

Przy instalacji linuxa piętrzyły się problemy. Po pierwsze powinniśmy mieć dostęp do sieci, ale tu jest tylko sieć bezprzewodowa, której nie możemy skonfigurować, bo nie mamy pakietów, które można by łatwo pobrać z sieci itd... Więc chwilowo poprzestaliśmy na instalacji nowego windowsa na laptopie Pawła. Wieczorem urządziliśmy sobie także mały sparing w pingponga. Niestety życie jes okrutne i bezwzględne i Paweł wygrywał każdego seta. Ale to mnie nie zniechęcało, ponieważ znaleźliśmy wyższy cel dla naszych zmagań. Postanowiliśmy ćwiczyć, żeby jak się pojawi okazja opykać sąsiadów Pawła ze wschodu. I tak podczas tego pykania odwiedziała nas Simona, moja sąsiadka z piętra, urocza studentka informatyki z Litwy. Więc dalej graliśmy w pingponga i w piłkarzyki z Simoną.

sobota, 12 września 2009

Get 2 Know Party

0 komentarze
Na wczoraj mieliśmy wielkie plany. Chcieliśmy odwiedzić supermarket, biuro do spraw wymiany studenckiej i IT helpdesk...

Rano wparował do mnie Janek i uśmiechnięty od ucha do ucha mówi, że wie, jaki będę miał login do swojego konta na ETH. Pokazuje mi swoją kartkę z danymi. Jego login to "dudzieja". Faktycznie brzmi trochę beznadziejnie, tak jakby nie mogli wsadzić tam całego nazwiska. Przeraziła mnie myśl o moim "szostepa". Po chwili się ogarnąłem, sprawdziłem swoje papiery i wybiegłem do Jana. Jan niestety nie zgadł mojego loginu, mimo propozycji postawienia obiadu wzamian. Mi nasze ETH przyznało login "dudziecj", co niewątpliwie lepiej brzmi niż "dudzieja", jednak wciąż mnie nie satysfakcjonuje. Stąd pomysł pojechania do IT-helpdesku. Na domiar złego w Jana papierach, pod którymi toniemy (zalanie nas papierami to chyba szwajcarski pomysł na pozbycie się nas stąd), napisano, że Jaś zostaje tu cały rok. Również do poprawy.

Najpierw udaliśmy się do sklepu. Spisywaliśmy sobie ceny towarów, żeby móc porównać z innymi sklepami i jednocześnie robiliśmy zakupy. Ja wydałem 55CHF, z czego większość poszła na zielone towary marki Migros, którcyh cena jest bezkonkurecyjna.

Po zakupach byliśmy tak zmęczeni i głodni, że o jeździe do centrum nie było mowy. Upiekliśmy pizzę kupioną za 6,5CHF i ważącą 1,2kg i zarządziliśmy siestę.

Wieczorem udaliśmy się na Get2KnowPub, który miał miejsce przy samym budynku głownym ETH. Załapaliśmy się przy tym na widok Zurychu przy zachodzie słońca.


Impreza była do tego stopnia zgermanizowana, że niektórzy Niemcy pisali sobie na małych naklejkach przyklejanych na pierś miasto pochodzenia, zamiast kraju. Sporo też było Holendrów i Amerykanów.

- Tu Paweł opadł z sił, więc dokończyć muszę ja -

Jeszcze co do powszechnego zniemczenia wypada wspomnieć, że nasz ziomek z akademika, Łukasz, który studiuje w Berlinie, napisał na swojej karteczce "Lukas Germany". Oczywiście daliśmy wyraz naszemu oburzeniu.

Niestety tym razem za piwo trzeba było płacić całe 2CHF, a na domiar złego po 2 godzinach zapasy się skończyły. My jednak nie po piwo przyszliśmy a nawiązywać nowe znajomości. I tak poznaliśmy Juho z Finlandii, który nigdy nie mógł zrozumieć co się do niego mówi, typka z Kanady, dziewczynę i chłopaka z Zurychu, którzy organizowali erasmusowe party i typa z Holandii, który studiuje tu na stałe, wspina się i pracuje w sklepie sportowym. I jeszcze wiele wiele innych osób. Pawłowi udało się ustalić mniej więcej gdzie są najlepsze sklepy outdoorowe w ZRH.

Z imprezy zaczęliśmy wracać koło północy razem z Sebastiaanem, Holendrem którego poznaliśmy na rozpoczęciu roku. Tym co ma dziewczynę Polkę mieszkającą w Kalifornii.